Praktycznie każdy aspekt tego wyjazdu był spontaniczny. Wszystko było decyzją chwili i przypadku. Kierunek wyjazdu zmienił się w ostatniej chwili – dosłownie – o 180 stopni. Ale nie uprzedzajmy faktów…
W środę 25 maja zadzwonił do mnie Marian z pytaniem, czy może nie „pojeździmy jutro”. Na pojeżdżenie – co w moim odczuciu oznacza przejażdżkę do 100km – wyraziłem chęć. Szybko jednak mi kopara opadła, gdyż Marian powiedział, że pojedziemy sobie nad jezioro Sulejowskie :O . 250km w jedną stronę!
Zacząłem protestować, bo w baku miałem suszę, w kieszeni dziurę budżetową (to akurat nic nowego), a Suza też krzyczała o olej, którego nie miałem ani kropli… Marian jednak umiejętnie mnie namawiał, więc powiedziałem, że oddzwonię.
Tu przyszła mi z pomocą Mama. Powiedziała mi:
– Młodym jest się tylko raz.
I… dała mi potrzebne na wyjazd fundusze… Kochana Mama… 🙂
Oddzwoniłem więc do Mariana, że „jedziemy”, przygotowałem kilka ciuchów i polazłem spać.
Wcześnie rano jak zwykle śniadanie, pakowanie, jazda rowerem po motocykl i już na Suzi – rura do Gliwic. Na miejscu byłem około 7:30.
Marian już miał motocykl wyciągnięty z garażu i zbierał wszystkie graty, więc ja w tym czasie dolałem trochę oleju do swojego silnika.
Po chwili Marian odpalił swój motocykl, aby się rozgrzał przed jazdą, a sam zamykał mieszkanie i garaż.
I tu wkroczył nieprzewidywalny los – niespodziewanie wyjazd musieliśmy przesunąć o dobre 2h. Dopiero około 10:00 mogliśmy wsiąść na motocykle…
Na jazdę nad Sulejów było już ciut za późno, toteż trzeba było znaleźć plan zastępczy.
Rzuciłem więc propozycję, aby pojechać na Górę Żar. Wczoraj namówiłem na to rodziców, którzy już tam jechali, więc była szansa, że się tam spotkamy. Ponadto na Górę Żar jechała cała armia motocyklistów z forum. Cel więc był całkiem niezły… 🙂
Dogadałem się telefonicznie z Gadgetem, że spotkamy się w Rybniku o 10:30 skąd już razem pojedziemy na Żar.
Marian szybko zebrał się, po czym ruszyliśmy w drogę do Rybnika. Tu ja poprowadziłem, a że nie chciałem się spóźnić, to leciałem dosyć szybko.
No i jak to na trasie Rybnik-Gliwice nie obyło się bez przygód. Muszę przestać jeździć tą drogą, bo kiedyś coś narozrabiam… 😉
Pierwsza sytuacja nie była z mojej winy. Jakiś niewyżyty koleś w granatowym BMW wyskoczył z piskiem opon parę metrów przede mną na drogę, ruszając z podporządkowanej. Zarzucił potężnie tyłem kilka metrów ode mnie, po czym zaczął gwałtownie przyspieszać jadąc po osi jezdni (aby wielkopańsko zrobić mi miejsce na wyhamowanie). Ja mając znaczną przewagę prędkości zrównałem się z nim, ale że nie będę się ścigał z baranem, który cholera wie co zrobi – puściłem go przodem. Dużo dalej ominęliśmy go na światłach, a ja zdałem sobie sprawę, że skądś znam tego wsiowego buraka. Dwa dni później już wiedziałem skąd – ta fura parkuje na moim osiedlu…
Druga sytuacja była jak najbardziej z mojej winy. Zasuwałem sobie po prostej, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że mam włączony prawy migacz. No i na jednym skrzyżowaniu wyskoczył mi pod koła samochód, którego kierowca był święcie przekonany, że będę skręcał… Podczas awaryjnego hamowania obtrąbiłem kolesia, zabiłem wzrokiem i… pojechałem dalej :). Co najadłem się strachu to jednak moje.
Marian potem mi powiedział, że miałem włączony ten kierunek, więc jestem sam sobie winien tej sytuacji. Odtąd na kierunkowskazy zacząłem zwracać dużo większą uwagę – tak drobny błąd może bardzo drogo kosztować…
W Rybniku byliśmy równo o 10:30.
Po pięciu minutach podjechał Gadget, więc mogliśmy ruszać w drogę :).
W pierwszej kolejności zahaczyliśmy o Jastrzębie Zdrój, gdzie na pokład Bandziora Gadgeta wskoczyła Maja.
Z Jastrzębia pomknęliśmy już do Pszczyny. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji, gdzie dołączyło do nas kilka motocykli, a ja zakupiłem litr oleju i dolałem trochę do silnika.
Za Pszczyną, już na dwupasmówce na Bielsko, na stacji benzynowej Lotos czekała na nas kolejna spora grupa motocyklistów. W tym samym miejscu rok temu zbieraliśmy się przed wyjazdem na Słowację ;).
Pogadaliśmy chwilkę (tzw. „integracja ekipy” :P), zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Oj, teraz to było naprawdę szybko.
Wszystko, co jechało, było mocniejsze i szybsze od GSa :P. No i podczas jazdy do Bielska 130km/h rzadko schodziło mi z budzika, a raz piłowaliśmy i 160km/h. O tyle było ciekawie, że oprócz omijania samochodów, trzeba było zwracać uwagę na kręcące się z każdej strony inne motocykle :). Istny tor przeszkód, a łeb to o mało mi się nie odkręcił przy rozglądaniu ;).
Gdy przebiliśmy się przez Bielsko, skierowaliśmy się już na Górę Żar.
Po drodze, na krótkim odcinku, chwyciły nas dwa przejazdy kolejowe (w Wilkowicach i przy skręcie na Zarzecze). Podczas oczekiwania na pociąg słuchaliśmy wystąpień wokalnych Gadgeta z Mają, którzy chyba w ten sposób wyrażali swoje niezadowolenie z przymusowego postoju :P. W skład repertuaru wchodził oczywiście „Paranoid”, nagrany przez Piersi :).
Już u podnóża Góry Żar zatrzymaliśmy przy knajpce, gdzie czekała na nas jeszcze jedna ekipa motocyklistów. Ze znajomych twarzy był tam tylko Szramer, ale co tam. Motocykliści to jedna brać, więc nie miało to żadnego znaczenia, czy się znamy czy nie ;).
Po chwilowym postoju wszyscy razem ruszyliśmy na Żar.
Niestety spotkała nas niemiła niespodzianka… Od momentu uruchomienia kolejki biegnącej na szczyt ruch na drodze asfaltowej został zablokowany. Mogliśmy dojechać więc tylko do stacji kolejki. Wszystkie najlepsze zakrętasy były za zakazem ruchu… 🙁
Na parkingu koło stacji kolejki zauważyłem Vulcana ojca i Maraudera mojego Wuja. Pilnował sprzętów ojciec, a Wuj z Mamą poszli z buta na szczyt góry.
Podjechałem, zamieniłem z Ojcem dwa słowa i już musiałem uciekać, gdyż ekipa, w akcie bojkotu kolejki, postanowiła zjechać na dół. Nie będziemy przecież płacić za wjeżdżanie na szczyt, gdy mamy własne kółka! A z buta też nikomu się wchodzić nie chciało :).
Tak jak rok temu, gdy szarżowałem tam jeszcze na MZcie, zjechaliśmy do Żywca, gdzie zabunkrowaliśmy się w… żywieckim browarze ;). Można było tam całkiem przyzwoicie zjeść, choć na piwo nie można sobie było niestety pozwolić :(.
Gdy tak siedzieliśmy i konsumowaliśmy, podjechał do nas PGR z Ganczarem. Wreszcie jakieś nieco bardziej znajome twarze :).
Myślałem, że i tym razem wybiorą się z nami na przejażdżkę po Salmopolu, ale niestety. Bracia wpadli tylko na chwilkę i szybko się zmyli do domu…
Gdy już wszyscy pojedli – ruszyliśmy dalej :).
I wszystko odbywało się jak rok temu. Przejechaliśmy przez Milówkę, Koniaków, Istebną i zjechaliśmy do Wisły. Nie zatrzymaliśmy się tylko przy Koczym Zamku, bo udało się nam go ominąć ;).
W Wiśle znowu zatrzymaliśmy się, by w knajpce coś obalić do picia i chwilkę odsapnąć przed Salmopolem :).
Gdy tak siedzieliśmy, nagle podjechały na „parking” dwa GSy. Spojrzałem, ale z daleka nic podejrzanego nie zauważyłem ;). Dopiero, gdy się zbieraliśmy do dalszej jazdy, zauważyłem, że jeden z nich jest zadziwiająco znajomy… Po bliższych oględzinach doszedłem do wniosku, że był to GS Astarte z Bielska :). Kurde, że też nie miałem do niej numeru! Może pojechałaby z nami przez Salmopol…
Zabraliśmy się i – rura na piękne górskie zakrętasy! 🙂
No cóż – nie będę opisywać jakie to uniesienia przeżyłem podczas jazdy, gdyż robiłem to już nie raz, a żaden z tych opisów i tak nie oddał przyjemności jaką wówczas miałem :). To po prostu trzeba przeżyć :). Dość powiedzieć, że było genialnie i chcę jeszcze :P.
Zjechaliśmy do samej Bystrej, skąd przez Bielsko już powoli skierowaliśmy się w stronę domów. Było nas już w sumie niewielu, gdyż ludzie kolejno wykruszali się w różnych miejscach, jadąc w swoje strony.
Za Bielskiem rozpoczęła się „runda zbłąkanych” ;). Gubili się wszyscy i co chwilę ;).
Najpierw Marian, który nas prowadził, pokręcił trochę za ostro gazem, zostawiając daleko w tyle Sainta, ujeżdżającego Jawę TS 350.
Przy najbliższych światłach powiedziałem mu więc, żebyśmy na niego poczekali.
Zaczęliśmy kulać się 70km/h, ale kilka sprzętów pognało przodem, nie bardzo rozumiejąc te pogrzebowe tępo :).
Rozbiliśmy się zatem na trzy grupy. Jedna poleciała przodem, druga nas goniła, a my na nią czekaliśmy :).
W końcu Jawasaki do nas dobiła, więc już razem zaczęliśmy gonić tych, którzy nas wyprzedzili.
Ujechaliśmy spory kawałek, gdy nagle dostrzegliśmy uciekinierów stojących na stacji benzynowej.
Myśląc, że tylko na nas czekają i zaraz ruszą, nie zatrzymaliśmy się. Ale jak się potem okazało – chcieli zatankować :).
Po paru minutach zorientowaliśmy się, że coś tu nie gra, bo grupka ze stacji jakoś nie pokazała się nam w lusterkach… Więc z kolei my zjechaliśmy przy kolejnej stacji, aby na nich poczekać :). Zakręcona sytuacja jak woda w kiblu :).
Wreszcie udało nam się poskładać w jedną całość. Zagubiona grupka zjechała na naszą stację, kto chciał to zatankował, więc po chwili mogliśmy ruszać dalej. Naszym celem był Bumerang pod Gliwicami.
Tym razem to ja się zgubiłem, razem z dwoma jeszcze motocyklami. Po prostu parę sekund później ruszyłem ze stacji i… zatrzymały mnie światła.
Gdy tylko pojawiło się zielone – puściłem się w pogoń za czołówką. Suzi spięta ostrogami przeszła w sprint – 160km/h na blacie, a ja przytulony do baku.
Odstawiłem te dwa motocykle, co były ze mną, a po drodze minąłem jeden, który chyba na nas czekał, jednak jechałem dalej, by dogonić czołówkę.
Teraz sytuacja była więc ciekawsza ;). Dwa motocykle na ogonie, jeden, który na nie czekał, ja goniący czołówkę i wreszcie czołówka :). Masakra :).
Wreszcie kolejny raz zebraliśmy się w kupę. Czołówka czekała na nas przy poboczu, więc do niej dobiłem, a reszta też szybko nas dogoniła. Uff…
Byliśmy już blisko zjazdu na Kobiór, gdzie mieliśmy skręcić. I kolejna zguba – tym razem Gadget, który zapominając o całym świecie poleciał przodem jak dzika świnia, ominął zjazd.
Skręciliśmy w lewo i zatrzymaliśmy się. Ruszyły w ruch komórki, ale zanim się do Gadgeta dodzwoniliśmy – już wracał :). Mieliśmy niezły ubaw :).
Do Bumeranga dojechaliśmy już w komplecie. Było tam od groma motocyklistów i udało mi się spotkać kilku znajomych – np. Bahamę. Ale jakoś nie bardzo chciało mi się tam długo siedzieć, więc po około 30 minutach razem właśnie z Bahamą pojechaliśmy do Przyszowic, skąd ja sam już pokulałem się do Rybnika.
Padło 370km. Moto ma już 48422 km. Suza jak zwykle pokazała klasę, ale też i apetyt na olej :|. Cóż – przyjemności kosztują…