W weekend z 4 na 5 września 2004 roku odbył się w Borkach nad jeziorem Sulejowskim 4umowy zlot. A ponieważ Borki okazały się nie być aż tak znowu daleko, postanowiłem, że muszę się tam wybrać :).
Od piątkowego wieczora 3 września, po powrocie z pracy, bawiłem się w przygotowania. Przede wszystkim ustaliłem co ze sobą zabiorę (przezorny zawsze ubezpieczony – miałem cały arsenał narzędzi), w czym pojadę i skoczyłem do garażu przygotować motocykl. W sumie ze wiele powiedziane – ograniczyłem się do zatankowania po korek, zanotowania stanu licznika (43736 km) i dopompowania opon :).
Rano 4 września spakowałem wszystkie graty do rolki Louisa, pognałem po motocykl rowerem do garażu, na pocztę sprawdzić, czy może nie dotarł z allegro mój nowy (używany) kask (niestety nie doszedł…) i wróciłem do domu. Tam przebierając się zauważyłem, że nie mam papierów do MZty! Tzn. miałem papiery, ale do Poloneza :). A do MZty zabrała Mama do pracy…
No to szybki telefon i sprawa załatwiona. Podjechałem do Mamy już w pełni zapakowany do wyjazdu, wymieniłem dokumenty i pognałem do Gliwic.
W Gliwicach pod wydziałem Górniczym (moim zresztą ;)) spotkałem się z Marianem z 4um. Chwilkę pogadaliśmy, po czym wystartowaliśmy do Katowic, gdzie o 10:30 mieliśmy się spotkać z Darkiem i Delfim.
Na miejsce dotarliśmy troszkę spóźnieni, ale nie było tragedii – tylko 10 minut :). A i tak ostatni odcinek na autostradzie piłowałem z prędkościami dochodzącymi do 130 km/h, goniąc GSa Mariana ;).
Na miejscu Darek i Delfi już czekali. Chwilkę pogadaliśmy, uzupełniliśmy paliwo w maszynach (ja nie musiałem), po czym wskoczyliśmy na motocykle i wio na Borki!!
Postanowiliśmy nie jechać trasą A1 przez Częstochowę i Piotrków Trybunalski, gdyż wydała się nam ona nudna i zbyt szybka, jak na mój sprzęt ;).
Skręciliśmy więc z A1 w okolicach Siewierza i obraliśmy kierunek na Zawiercie, by bocznymi, mniej uczęszczanymi drogami pokierować się na Sulejów przez Przedbórz (heh, zapamiętałem tylko tę miejscowość z całej trasy 😉 ).
Niestety w Zawierciu około godziny 11:30 zdarzył się wypadek. Przeciskając się w korkach, to z lewej, to z prawej – gdzie było miejsce, Delfi stracił nagle panowanie nad swoim Transalpem, który wyrwał mu się do przodu, zahaczył o prawy tył poprzedzającego samochodu i wjechawszy na pobocze, wpadł na drzewo :|. W momencie uderzenia motocykl obróciło bokiem, a Delfiego wyrzuciło z siodła. Przeleciał chyba z 5 metrów i upadł na asfalt. Motocykl przewrócił się na lewą burtę…
Wszystko widziałem bardzo dokładnie, gdyż jechaliśmy w zwartej kolumnie, blisko siebie. Straszny widok… 🙁
Delfi zaraz po upadku próbował się podnieść, ale nie pozwolił mu na to ból w nodze. Wczołgał się tylko na trawnik i położył. My w tym momencie już mieliśmy maszyny na poboczu i podbiegliśmy by coś spróbować pomóc.
Wezwana została policja i pogotowie. Delfi nie mógł ruszać prawą nogą – jak się potem okazało została złamana poniżej kolana i nastawiona musiała być operacyjnie.
W Transalpie w przednim kole od uderzenia pozrywało 14 szprych, lagi się złamały i popękały owiewki. Ale chyba nic ponad to…
Policja przyjechała bardzo szybko, pogotowie trochę później. Delfiego zabrali do szpitala, a my zostaliśmy by załatwić z policją formalności i sprawę zabezpieczenia motocykla. W końcu stanęło na tym, że motocykl odprowadziliśmy na parking strzeżony, gdzie opłaciliśmy mu tygodniowy pobyt.
Około 14:00 mogliśmy jechać dalej. Nie mieliśmy już za bardzo do tego w sumie serca, ale przecież nie było sensu zawracać…
Wpadliśmy jeszcze tylko do Delfiego do szpitala i zastaliśmy go z już obandażowaną nogą w karetce. Uśmiech na jego twarzy był pierwszą pozytywną rzeczą jaką zobaczyłem od przeszło dwóch godzin, toteż trochę mi się humor poprawił…
Dalej pojechaliśmy już spokojnie. 80-100 km/h max. Po tych bocznych, wiodących przez lasy, mało uczęszczanych drogach naprawdę miło się jechało :).
Po drodze wpadliśmy jeszcze gdzieś do knajpy coś zjeść, bo żołądki już domagały się swego ;).
W sumie nie pamiętam, o której dojechaliśmy na miejsce, ale było to chyba gdzieś o 17:20. Pamiętam natomiast, że licznik wykazał równo 300 przejechanych kilometrów. No i spalanie tragiczne – chyba nawet ciut ponad 5l/100 km ;(. Etka jednak woli jazdę do 80 km/h…
Na miejscu ośrodek okazał się fantastyczny. Małe, trzyosobowe, drewniane domki, a wszystko poukrywane pośród małych drzewek. Dookoła ośrodka wiodła wąska dróżka, tak, że do każdego domku można było dojechać motocyklem. Wypas!!
Dostaliśmy od organizatorów domek i zaparkowaliśmy pod jego drzwiami swoje maszyny. Każdy uzbroił się od razu w piwo i poszliśmy na wielkie witanie ;).
Atmosfera jak zawsze niesamowita. Wiele sympatycznych twarzy, życzliwych oczu, za którymi niestety nie zawsze stały 4umowe nicki, ale i to z czasem się dało połączyć (znaczy nicki z twarzami :P). Zresztą to już w sumie jest tradycją na naszych spotkaniach, że każdy rozmawia ze sobą jak ze starym znajomym, mimo że nie do końca wie z kim ma przyjemność ;). Ale i tak jest bombowo :).
Od samego przyjazdu dało się wyczuć silną rękę organizatorską Dominika i Pawła. Tego się w sumie spodziewałem i nie zawiodłem się. Paweł i Dominik, których już od dawna chciałem poznać, okazali się dokładnie tacy, jakich ich znałem z 4um :).
Około godziny 18:00 nastąpiło generalne spotkanie, podczas którego Dominik próbował nas uspokoić i przekazać niezbędne minimum wiedzy o BHP :P. Jakoś się to chyba mu udało, bo nikt nic (z tego co wiem) w ośrodku nie zdemolował ;).
Następnie zrobiliśmy sobie fotkę grupową i pognaliśmy na grilla :).
Tutaj też wszystko dopięte na ostatni guzik. Krzesła, stoły, parasole. Prawie szwedzki stół z obsługą. Do jedzenia golonka, kiełbasy, karczek i pierś z kurczaka. Wszystko pyszne – a co, spróbowałem każdej potrawy, nie żałowałem sobie ;). Poza tym były jeszcze sałatki, bigos i różne różności. Żyć nie umierać i imprezować :).
W trakcie konsumpcji rozpalono obok wielkie ognisko, dokoła którego poustawiane były ławki. Coś fantastycznego – takiego ogniska to nie zapomnę nigdy…
No a co się działo?
Wszystko :). Skakanie przez ognisko, tańce, śpiewy, rozmowy… Po prostu brak słów by oddać panującą tam atmosferę :). Oczywiście po zjedzeniu znaczna część zlotowiczów przedryfowała na ławki przy ognisku, gdzie spokojnie przy piwku bawiliśmy się wyśmienicie. Mnie tylko dobijał prześladujący widok rozbitego Transalpa Delfiego, więc jakoś nie bardzo się potrafiłem rozkręcić.
Około 23:30 poszedłem już do domku położyć się spać, ale z tego co wiem impreza kręciła się prawie do rana :).
Następnego dnia podniosłem się ok. 8:30. Ubrałem się i poszedłem sprawdzić, czy Etka odpali. W sumie wstyd, że mogłem ją posądzać o to, że nie zaskoczy :).
Gdy uzbierała się już w miarę spora ekipa „rannych ptaszków”, poszliśmy do pobliskiej knajpy na śniadanie. I wreszcie zaczęło się coś dziać z motocyklami ;).
Knajpa umiejscowiona obok fajnej asfaltowej, w sumie nieruchliwej drogi dawała interesujące możliwości podczas oczekiwania na posiłek ;). Zaraz Michał zaczął prezentować swoje umiejętności stawiania XTka na gumę oraz wykręcił kilka widowiskowych bączków. Strasznie mi się one spodobały i postanowiłem – na swoje nieszczęście – się ich nauczyć ;).
Po zjedzeniu pysznej jajecznicy poleciałem pod domek i odpaliłem MZte. Wróciłem pod knajpę i poprosiłem Michała by pokazał mi, czy Etką też się da ;). Wjechaliśmy na trawnik, bo jednak szkoda opon i silnika… Bączek w wykonaniu Michała na trawce był rewelacyjny ;).
No to skoro się da, to i ja potrafię!
Spróbowałem dwa razy i kicha. Motocykl uciekał mi do przodu, a nie kręcił się wokół nogi…
No to jeszcze raz…
Zaparłem się lewą nogą, pochyliłem motocykl i tym razem po dodaniu gazu i puszczeniu sprzęgła mocno ciągnąłem kierownicę do siebie.
Nawet się udało – motocykl prawidłowo obrócił się chyba o 180 stopni, ale kręcił się dalej, a pochylenie coraz mocniejsze… Nie wiem co zrobiłem źle, ale skończyłem bączka na glebie ze złamaną klamką sprzęgła i skrzywionym lusterkiem…
Szczęście w nieszczęściu – klamka poszła w połowie i dwoma palcami dało się jeszcze bez problemu operować sprzęgłem. A lusterko wystarczyło dokręcić i ustawić, bo nic kompletnie mu się nie stało :).
Ale bączków już nie kręciłem, bo uznałem, że na drugiego może już mi zabraknąć klamki ;).
Potem wybraliśmy się na przejażdżkę terenową – nad Jezioro Sulejowskie, którego jeszcze na oczy nie widziałem.
Najpierw podjechaliśmy tam z Dark*Star z 4um, a potem z Michałem. Fantastycznie się dziczyło po piaszczystym nabrzeżu (a Michał jeździł i po jeziorze) i lesie :). Świetna zabawa!
Inni 4umowicze w tym czasie na parkingu przed ośrodkiem stawiali swoje sprzęty na gumę i ujeżdżali gokarty na torze znajdującym się na terenie ośrodka :).
Mnie się też raz udało oddać potężny strzał z tłumika Etką. A było to tak, że z parkingu pod domek zajechałem z zamkniętym kranikiem. Motocykl zdechł pod samym domkiem. Kranik odkręciłem, kopię, kopię i nic…
No to pcham.
Dwójeczka i jazda!
Ale dalej nic…
Jak się zmęczyłem i przestałem pchać – ostatni ruch tłoka napędzanego przez koła i… BUM!! Taki wystrzał, że sam się przestraszyłem, a ludzie pytali, czy mam tłumik cały :D.
Potem już motorek zapalił bez pudła.
Jak zawsze to co dobre szybko się kończy. Trzeba było jechać powoli do domu…
Około 12:00 spakowaliśmy się, pożegnaliśmy i ruszyliśmy w drogę.
Mnie od początku trasy niepokoiło trochę zachowanie motocykla, który na wolnych obrotach zaczął mi nagminnie gasnąć. Podejrzewam, że mam już trupa, a nie akumulator, bo też klakson beczy, a przy włączaniu kierunkowskazów wypadają zapłony… A z innych kłopotów, to jeszcze wyciek spod czujnika luzu chyba się z dnia na dzień powiększa. Muszę się tym zając…
Ale nic to, trzeba jechać.
Wpadliśmy na trasę A1 i ja jako najsłabszy zawodnik poszedłem na prowadzenie, by dyktować tempo jazdy.
Początkowo planowałem jechać nie więcej jak 90 km/h, bo wczorajsze spalanie mnie powaliło, ale… Taka trasa, to profanacja jechać tylko tyle! Więc jak odkręciłem do 120 km/h to już tak zostało…
Przez blisko 150 km z jednym postojem na kawę piłowałem ciągle 120-130 km/h – ile fabryka dała. Darek i Marian stwierdzili nawet, że momentami pokazywało im się na licznikach 140 km/h! Ale ja tyle na swoim budziku nie zanotowałem…
I tak jadąc nagle zauważyłem, że wskazówka obrotomierza zaczyna skakać jak w febrze na co 2 tyś. obrotów!!
Panika…
Ale szybka myśl – silnik pracuje równo…
Parę kilometrów dalej obrotomierz padł.
Schyliłem się i podczas jazdy poruszyłem linkę obrotomierza… Baczność! Wskazówka natychmiast wróciła na 4,5 tyś obrotów. Puściłem linkę – spocznij! Wskazówka opadła do zera.
Wszystko jasne. Padł napęd obrotomierza…
Nic to, trzeba jechać dalej.
Już nawet w sumie nie wiem w którym miejscu, ale po drodze rozdzieliliśmy się i Darek pojechał w swoje strony, a ja z Marianem pognałem w kierunku Gliwic. Trochę zaczynałem się niepokoić o mój bak, w którym powoli robiła się susza. I w sumie było o co, bo w pewnym momencie usłyszałem charakterystyczne buuuuuu. Ja jej w gaz, a ona nic :). Szybko graba pod zbiornik, kranik na rezerwę i zaraz znowu silnik wesoło zagadał :).
No ale rezerwa to tak na max. 30 km wystarcza, więc dalej się martwiłem. Niepotrzebnie – po 15 km już staliśmy w Gliwicach na stacji.
Po uzupełnieniu płynów ustrojowych Marian pojechał do domu, a ja wróciłem do Rybnika. Trasa powrotna okazała się dużo krótsza i wycieczkę zakończyłem z przebiegiem 44291 km na liczniku. Przejechałem więc dystans 555 km w dwa dni :).
Podsumowując:
Straty zlotu spore. Przede wszystkim nieodżałowany Delfi…
A moje osobiste, to obite kolano, uszkodzony napęd obrotomierza, złamana klamka sprzęgła, powiększający się wyciek oleju z kontrolki luzu i kłopoty z elektryką. Poza tym wymacałem spory luz na tylnym kole, więc będę musiał zainwestować w tylne łożyska…
Ale zlot i tak był bardzo udany. Przebywanie przez te kilkanaście godzin w tak doborowym towarzystwie warte było poniesienia tych w sumie niewielkich szkód w motocyklu ;).