Pod kątem wypraw w Tatry zimę zupełnie przespałem. Złapałem lenia i nie chciało mi się jeździć 😉 .
Na wiosnę miałem sobie to za złe, także gdy tylko urodził się spontaniczny pomysł długiego weekendu w Tatrach z Kuzynką, nie zastanawiałem się ani chwili. Z uwagi na fatalną pogodę w Alpach Kaśce posypały się urlopowe plany wyjazdowe, więc ostatecznie wynajęła domek w Zakopanym, aby tam się zresetować.

Ja dołączyłem do niej 29 maja po pracy. Grill, piwko, przyjemny wieczorek i… następnego dnia pogoda była do bani – góry nie wchodziły w rachubę. Co gorsza prognozy również były słabe i na dzień następny – od wczesnego popołudnia zapowiadane były deszcze i burze. Analizując sytuację doszliśmy do wniosku, że jedyną opcją, aby po górach połazić, będzie nocna wyprawa – tylko tak mogliśmy uniknąć złej pogody.

Przepierdziawszy cały dzień nastawiliśmy budziki na północ i po może godzinie półsnu zerwaliśmy się do akcji. Spakowaliśmy prowiant do plecaków i wskoczyliśmy na motóry. Na parking w Kuźnicach „włamaliśmy się” ok. 1:00 – szlabany były zamknięte, parkingowego brak, ale dla motorynek nie stanowiło to przeszkody.
Z Kuźnic ruszyliśmy dziarskim krokiem żółtym szlakiem w stronę Murowańca. Wędrówka w ciemnościach przy świetle czołówek robiła robotę. Cisza, ciemność, rozgwieżdżone niebo, spadające gwiazdy i… szeleszczące w krzakach zwierzaki z nieznanego nam szczebla łańcucha pokarmowego 😉 .

Słowem – klimat! 😉

Na Halę Gąsienicową doczłapaliśmy o 2:45. Kasi bardzo źle się szło, bo akurat wygrała w kobiecego totolotka i była osłabiona do tego stopnia, że kręciło się jej w głowie. Już wiedzieliśmy, że na Świnicę nie da rady wejść, ale zaproponowałem próbę wejścia na Kasprowy Wierch, aby po prostu zjechać kolejką na dół.

I tak, wędrując niespiesznie w świetle księżyca, a potem w brzasku nowego dnia, wydrapaliśmy się o 4:00 na grań i skrzyżowanie z czerwonym szlakiem. Tam zrobiliśmy mały popas i uzgodniliśmy plan działania.

Zdecydowaliśmy się rozdzielić – Kasia poszła w stronę górnej stacji kolejki na Kasprowy, zabrawszy ze sobą mój dodatkowy ciepły sweter, a ja pognałem na Świnicę.
I mówiąc pognałem, mówię dosłownie. Na Beskid wlazłem w 10 minut, Liliowe osiągnąłem po 20 minutach, a Świnicką Przełęcz po 40 minutach.

A po drodze jeszcze trzaskałem zdjęcia, podziwiałem wschód słońca i pisałem wiadomości do Kasi :).

Z przełęczy zaczęło się prawdziwe podejście i dosyć szybko pojawiły się łańcuchy. Nie spodziewałem się ich w takiej ilości, ale była to fajna niespodzianka. Wspinaczka była przyjemna, pogoda idealna, a wschodzące słońce zapewniło niesamowity spektakl barw i światłocieni. Szczyt osiągnąłem o 5:40, w 45 min od Świnickiej Przełęczy.

Na szczycie byłem sam. Koloryt gór o wczesnym poranku był niesamowity i te kilka minut spędzone w ciszy, przy gorącej herbacie wspominam bardzo miło.

Gdyby Kasia nie czekała na mnie na dole, pewnie posiedziałbym sobie tam dłuższy czas… Ale źle się czułem z tym, że została  sama, więc po zaledwie 10 minutach ruszyłem z kopyta na dół.

Z grawitacją raźniej, także powrót na Beskid zajął mi tylko godzinę. A to tam właśnie Kasia zakotwiczyła, gdyż stacja kolejki na Kasprowym o 4:00 rano zamknięta była na cztery spusty. Zmarzła bidula do czasu, gdy słoneczko zaczęło operować, także mój sweter okazał się nad wyraz użyteczny.

Na Beskidzie pobyczyliśmy się prawie godzinę. Słoneczko już mocno operowało, więc wygrzewaliśmy się, wymęczeni brakiem snu. Powrót kolejką linową do Kuźnic możliwy był dopiero o 9:00.
Przed 8:00 poturlaliśmy się na Kasprowy Wierch, gdzie po małej sesji zdjęciowej zakotwiczyliśmy w kawiarni. Kawka z rana po takim wysiłku weszła aż miło.
Sporo przed 9:00 kręciliśmy się już przy kolejce linowej i zaskakująco operator wagonika wpuścił nas na kurs powrotny o 8:40.

I tak się zakończył tatrzański etap tego wyjazdu. Resztę dnia spędziliśmy na regeneracji sił, odsypianiu, grillowaniu i planowaniu powrotu do domu. A ten przewidziany mieliśmy na sobotę 1 czerwca, gdyż w niedzielę Kasia musiała już śmigać do pracy.


Kolejna wyprawa w Tatry odbyła się w sobotę 15 czerwca – tu już jechałem sam. Wyjechałem z domu tuż przed 4:00 rano. Celem była Słowacja – Szczyrbskie Jezioro. Jechałem tam dosyć klasycznie przez Pszczynę, Bielsko, Żywiec, Korbielów, Namestowo, Orawskie Podzamcze, Rużomberok i Liptowski Mikulasz. Na docelowy parking dotarłem przed 7:00 rano i zaparkowałem koło samochodu, który… był na rybnickich rejestracjach. Świat jest mały 🙂 .

Gdy przebierałem się do marszu, nagle poczułem zapach palonej marihuany. Patrzę – ziomek z sąsiedniego samochodu pali skręta, a gdy na mnie spojrzał wypalił z tekstem:
– O, też z Rybnika jesteś! „Buszka” z rana? – i poczęstował mnie skrętem 😀
Grzecznie podziękowałem ubawiony sytuacją i… pognałem na szlak.
Celem była Bystra Ławka i Skrajne Solisko.
Szlak był bardzo przyjemny i urozmaicony. W stronę Bystrej Ławki wędrowałem Młynicką Doliną, w której jednym z ciekawszych punktów był Wodospad Skok.

Trasa szła mi bardzo sprawnie.

Tylko przed ostatnim podejściem, na wysokości Capiego Stawu, złapałem lekki stres, gdyż na zboczach pojawił się śnieg. Mój wywiad internetowy okazał się funta kłaków wart, a konsekwencją był brak raków i czekana.

Ostatecznie udało mi się Bystrą Ławkę zdobyć bez tego sprzętu, jednak z całą pewnością nie mogę tego osiągnięcia uznać za rozsądne.
Bystra Ławka okazała się wąską szczeliną, przełęczą między zboczami, do której na końcowym odcinku prowadziły łańcuchy.

Znalazłem sobie kawałek półeczki skalnej, na której wygodnie się rozsiadłem i opiłem zwycięstwo herbatą z termosu. Sceneria zdecydowanie wynagradzała wysiłek… Szczęśliwie na przełęczy ruch ludzi był znikomy.

Zejście w Dolinę Furkotną po łańcuchach na szczęście wolne było od śniegu. Potem pojawiły się łachy śnieżne trawersujące przez zbocza, ale nie były strome i miały wydeptane „stopnie”, także szło się elegancko. I to tam gdzieś po drodze spotkałem sąsiada od skręta. Czerwony z wysiłku dopiero drapał się doliną w stronę Bystrej Ławki. Chyba „buszek” z rana nie był najlepszym pomysłem 😉 .

W pewnym momencie odbiłem z żółtego szlaku w lewo na niebieski szlak ku Chacie pod Soliskiem i po krótkim podejściu, około południa, znalazłem się pod schroniskiem. Tam przegryzłem coś wysokoenergetycznego, nim przypuściłem atak na Skrajne Solisko.
No, to podejście już mi dało wycisk. W butach już miałem kilkanaście kilometrów i przyznam – trochę spuchłem. Na szlaku miałem też sporo ludzi – do schroniska można wyjechać kolejką, więc Skrajne Solisko jest oblegane o tej porze dnia jak nasz Kasprowy Wierch.
Na szczyt wylazłem ok. 12:50.

Znalazłem sobie ustronne miejsce i położyłem, aby odpocząć i zrelaksować się. Miałem stamtąd dosyć fajny widok na szlak, który pokonywałem rano idąc na Bystrą Ławkę.

Zejście ze szczytu było już mało przyjemną koniecznością. Pełne słońce, goły grzbiet, odsłonięty szlak. Upał dał mi się mocno we znaki, a końcowy odcinek był na tyle źle oznakowany, że pobłądziłem i schodziłem na dziko, przedzierając się przez chaszcze.
Do motóra dotarłem ok. 14:30 wyzuty z sił. Wymęczony byłem  do tego stopnia, że podczas jazdy do domu drogą szybkiego ruchu… zasnąłem! Nie wiem na jak długo, jechałem na tempomacie i obudziłem się na pasie awaryjnym, jadąc w stronę barier energochłonnych… Czym prędzej zjechałem pierwszym zjazdem – zwykłe drogi były bardziej angażujące i już sytuacja się nie powtórzyła, a postój na stacji i kawa mocno mi pomogły. Generalnie jednak wracało mi się źle i na domiar radości, już w Polsce użądliła mnie w szyję osa. Wpadła sucz między brodę a pasek kasku i uwaliła mnie dwa razy, nim się jej pozbyłem… Pod dom – z ogromną ulgą i obolałym ryjem – dotarłem ok. 18:30.


Najobfitszy w tatrzańskie wyjazdy okazał się lipiec. Odwiedziłem góry trzykrotnie, za każdym razem jadąc motocyklem. Schemat wyjazdów był zawsze ten sam – pobudka bladym świtem, wyjazd z domu przed 3:00 rano, od ok. 5:00 na szlaku. W ten sposób udało mi się zdobyć Kościelec:

… Szpiglasowy Wierch:

…z zahaczeniem o Wrota Chałubińskiego:

… oraz Małą Wysoką na Słowacji:

Nie będę się jednak rozpisywał na temat tych wypraw. Myślę, że powyższe zdjęcia wystarczą za cały opis 🙂 .

I tak powoli kompletuję projekt Turystycznej Korony Tatr. Z końcem roku do odhaczenia zostało mi zaledwie 5 z 60 pozycji – kilka wyjazdów zrobiłem też samochodem, w tym dwa razem z Browarem 🙂 .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *