Ponieważ nie odwaliłem żadnej obory w roku poprzednim, Nazarejski zaprosił mnie kolejny raz w Bieszczady na swoje doroczne spotkanie z cyklu „Maciejowa”. Termin fajnie wpasował mi się w zatłoczony maj, więc nic tylko jechać! Szkoda, że dopiero w piątek po pracy, ale dobre i to.
Wyleciałem spod chaty o 15:30. Z racji dystansu i godziny wyjazdu Szlak Koziej Dupy nie wchodził w grę. Ciąłem więc bezkompromisowo autostradami aż do wyczerpania paliwa, co nastąpiło już po zjeździe z A4 za Tarnowem. Zatankowałem i już lokalnymi drogami gnałem dalej, by na miejscu zameldować się ok. 20:30. Trasa zajęła mi 5h i pokonałem 431km.
Ekipa oczywiście już biesiadowała w najlepsze, więc tylko przywitałem się, przebrałem i bez zwłoki dołączyłem do imprezy.
Kiełbasa zaskwierczała nad ogniskiem, Nazar przygrywał na gitarze, a nad ogniem pojawił się kociołek z kapuśniakiem.
W niedalekiej odległości od ogniska kręciły się w poszukiwaniu resztek jedzenia dwa malutkie lisy. Fajne maluchy!
Posiedzenie miało naturalnie męski charakter, także przesiąknięty był nietuzinkowym językiem, w użyciu którego królował rzeczownik rodzaju żeńskiego i czasem inny rodzaju męskiego. Raczyliśmy się wyjątkowo wyrafinowanym alkoholem (browar), a repertuar śpiewanych pieśni prezentował się równie awangardowo (Dr Hackenbush). Słowem – było zajebiście!
Następnego dnia wstałem dosyć wcześnie bo przed 8:00. Polazłem pod ognisko, przy którym już inne ranne ptaszki urzędowały. Opędzlowałem jakieś śniadanie i zacząłem kombinować, co tu robić.
Tradycją z zeszłego roku Nazarejski postanowił nie ruszać motocykla. Wyjeździł się przez ostatnie dwa dni, więc do dwóch kółek byłem sam. A że też nie czułem wielkiej potrzeby śmigania, to zdecydowałem się zobaczyć Trójstyk Granic Polska – Ukraina – Słowacja. Skoro była okazja tę moją przypadkową kolekcję uzupełnić, to czemu nie?
Pożyczyłem plecak, bo sam nie miałem, ubrałem się w ciuchy trekkingowe i wskoczyłem na moplika. Do przejechania miałem zaledwie 20km, więc uznałem, że sama kurtka motocyklowa mi wystarczy. Zahaczyłem o sklep, aby się zaprowiantować i tuż przed 10:00 zostawiłem motocykl na parkingu na Przełęczy Wyżniańskiej.
Do pokonania miałem dosyć przyjemny trekking – trasa tam i z powrotem zamykała się w niecałych 13km i niespełna 800m przewyższenia. Wg. mapy – 4,5h marszu.
Puściłem się w górę jak spuszczony ze smyczy. Po 10 minutach dotarłem do schroniska Bacówka Pod Małą Rawką, ale bez zatrzymywania poszedłem dalej. Szlak szybko wkroczył w las i był dosyć zadziwiająco stromy. Nie spodziewałem się takiego podejścia – przy Tatrach Bieszczady wydawały mi się dziecinną zabawą. A tu jednak!
Końcowe podejście na Małą Rawkę biegło praktycznie po schodach wśród pięknie zielonych zarośli.
Ale na szczycie niestety ugościł mnie siwy puch – wszedłem w chmury i o widokach mogłem pomarzyć. Pamiątkowe zdjęcie, rzut oka na zegarek – 10:45 – i w drogę!
Dalsza trasa była już spokojniejsza pod względem podejść. Szedłem nieustannie w chmurach i… bardzo mi się to podobało 🙂 .
Na Wielkiej Rawce zameldowałem się chwilkę po 11:00 i od tego miejsca – ku mojemu niezadowoleniu – szlak prowadził już praktycznie tylko w dół. Niezadowoleniu bowiem każdy metr deniwelacji oznaczał podejście w drodze powrotnej 😉 .
Na szlaku pojawiły się słupki graniczne i wąski pas ziemi niczyjej. Wyglądało to zupełnie inaczej, niż znane mi pogranicza.
Na Trójstyk doszedłem ok. 11:30.
Zrobiłem tam oczywiście za dużo zdjęć, zjadłem sobie drugie śniadanie, odhaczyłem w głowie zadanie jako „zaliczone” i… ruszyłem w drogę powrotną.
Wspiąłem się na Wielką Rawkę i na zejściu do parkingu zaczęły trochę odsłaniać się przede mną Bieszczady.
Za wiele ciągle widać nie było, ale dobre i to. Nisko zawieszone chmury nad pofałdowanym dywanem lasów wyglądały kozacko.
Do motocykla wróciłem ok. 13:00. Cała wycieczka zajęła mi więc tylko 3h.
Do ośrodka przyjechałem przed 14:00 i udało mi się namówić jednego kolegę na kąpiel w Sanie. Nazar reklamował mi to szeroko, jednak w zeszłym roku nie udało się.
Poszliśmy spacerkiem nad rzekę i wleźliśmy do wody. Była pieruńsko zimna, więc oczywiście ja się z wchodzeniem cackałem jak pipa, ale tym razem pokonałem słabość i zanurzyłem się całkiem. Przyjemne orzeźwienie!
No a potem już był tylko relaks. Rozwiesiłem hamak, otwarłem piwko i byczyłem się.
Chłopaki w tym czasie majstrowali żur w kociołku, którego zapachy podkręcały ślinianki do pracy. Gdy wjechał na talerze okazał się być pierwszorzędny! Cały kocioł zniknął w pół godziny!
Gdy wróciłem z wojażu po szlakach, na miejscu był już trzeci motór – przyjechał kolega Nazara sprzed roku. Gość chyba chciał nadrobić stracony piątek, więc gdy go zobaczyłem, był już solidnie zabalsamowany – zapijał osuszonego Jim Bima Baileysem…
– „Żołądek to nie San Francisco!” – zanuciłem w duchu.
Przy żurku już kolegi z nami nie było, więc zaniepokojeni postanowiliśmy niezwłocznie zorganizować wyprawę poszukiwawczą. Dwie godziny później wyszliśmy z ośrodka w stronę punktu widokowego, a że wędrowaliśmy z piwem w dłoniach, schodzący z góry ludzie domyślili się kogo możemy szukać. Zaczepili nas, czy nie znamy pana, którego na punkcie widokowym widzieli i którego stanem byli nieco przejęci…
Doszliśmy na górę. Zguba nasza „odpoczywała” na ławce w pełnym słońcu. Daliśmy chłopu trochę wody, ale to uruchomiło sprzężenie zwrotne, więc oddaliliśmy się nieco na czas „malowania krajobrazu”.
– Ku**a, jak za starych dobrych czasów! – dało się słyszeć, między falami tsunami.
– Bailesy, cudowny napój!
Siedzieliśmy na punkcie widokowym jakąś godzinkę. Gdy jednak piwo nam wyszło, zebraliśmy się, odprowadziliśmy umęczonego kolegę prosto do łóżka i zakotwiczyliśmy przy ognisku. Hamaczek wrócił na tapetę…,
ale po 19:00, gdy zaczęło się robić zimno, zwinąłem go i usiadłem bliżej ognia.
Biesiada, przy bawiących się w najlepszy liskach, trwała do nocy…
Wstaliśmy dosyć szybko, bo czekała nas droga do domu. Pokrzątałem się chwilę ogarniając syf wokół ogniska, zjadłem śniadanie i przed 9:00 ruszyliśmy w trzy maszyny do domu.
Po wydostaniu się z Sękowca zapięliśmy DW897 w Brzegach Górnych i polecieliśmy na zachód. Pierwszy postój na fajkę zrobiliśmy o 10:00 w Komańczy. Prowadził standardowo Nazar, więc nie można było się ociągać.
Kolejny postój odbył się półtorej godziny później na stacji Orlen w mieście Skołszyn w ciągu DK28. Dojechaliśmy tam nieoczywistymi, znanymi tylko Nazarowi drogami – poprowadził nas przez Tylawę, Krempną i Nowy Żmigród. Po zatankowaniu rozdzieliliśmy się i w dalszą drogę już leciałem tylko z Nazarejskim. I znowu nie było to DK28, tylko DW980. I tak przez Zakliczyn dojechaliśmy do Gnojnika, gdzie już odłączyłem się i dalej pojechałem sam. Miałem dość Szlaku Koziej Dupy, więc w Brzesku zapiąłem autostradę, by na szybko wrócić do domu. I takoż – bez tankowania i postojów – dojechałem do Gotartowic ok. 14:30.
No i tyle! Fajnie było odpocząć od szarej rzeczywistości i odhaczyć kolejny Trójstyk Granic z listy. Był to też mój trekkingowy debiut w Bieszczadach… Może kiedyś tam jeszcze połażę 🙂 .
Zostały mi zatem ostatnie dwa trójstyki na Mazurach! 🙂