Gitner zapragnął zrobić nieco bardziej ambitny zlot wiosenny i zaskoczył nas wyskakując z lokalizacją w Słowackim Raju. Początkowo zaproponowany termin nie spasował większości osób i na szczęście dla mnie został przełożony na pasujący mi weekend – 10-12 maja 2024 r.
Naturalnie w piątek siedziałem w robocie, więc wyjechać na zlot mogłem dopiero po południu. Tyle dobrego, że udało mi się urwać dwie godziny wcześniej z pracy, więc w drogę wystartowałem o 14:00.
I jak to zwykle u mnie, darłem bez postojów aż do celu. Granicę ze Słowacją przekroczyłem w Cieszynie, potem zjechałem do Czech przez Czadcę, a od Żyliny do Popradu jechałem już autostradą D1. Dojazd do Podlesoka po opuszczeniu szybkich dróg był już formalnością. Cała trasa zajęła mi 3,5h – na miejscu zameldowałem się o 17:30.
Gdy przyjechałem, zastałem na miejscu umierającą ekipę po wędrówce przez Suchą Belę. Większość zlotowiczów zjechała na kemping już w czwartek, więc mogli od piątkowego poranka szlajać się po szlakach.
Rozpakowałem się w pokoju, przebrałem i po jakimś czasie zabraliśmy się za organizowanie ogniska. Na środku kempingu stała ogólnodostępna wiata ogniskowa, która na szczęście nie była zajęta.
Jak zakotwiczyliśmy przy ognisku, tak siedzieliśmy tam kamieniem do zmierzchu. Oczywiście kiełbasy i piwo poszły w ruch.
Zlot był dosyć kameralny, mieliśmy wynajęty tylko jeden domek. Ale takie imprezki są chyba najlepsze…
Z ogniska po 22:00 wygonił nas pieroński ziąb. Nawet przy ognisku było chłodno, więc postanowiliśmy ogrzać się w domku. I w sumie trochę żałuję, gdyż to była noc z najmocniejszą od lat zorzą polarną, która była widoczna nad Tatrami, a więc raczej i w naszej lokalizacji. W drodze z ogniska jeszcze nic nie było jej widać, ale następnego dnia z rana Internet zalany był przepięknymi zdjęciami zorzy nad Tatrami i południową Polską. Szlag!
Obudziłem się z kurami o 6:00. O 7:00 już byłem dawno na nogach.
Na śniadanie przygotowaliśmy sobie jajecznicę. Pomagali wszyscy, poza Gitnerem, który jakoś cały czas coś musiał robić i przyszedł na gotowe. Mieliśmy z tego niezłą bekę, a na koniec Gitner dostał w nagrodę zmywanie 😉 .
Ekipa chciała iść polatać na motorynkach, a ja wolałem połazić po trasach Słowackiego Raju. No bo być tam i nie skorzystać to przecież grzech. Byłem gotów iść sam, ale dołączył do mnie Turos.
Ponieważ kilka lat temu byłem już w Słowackim Raju i miałem zaliczoną Suchą Belę i Veľký Sokol, wybrałem do dreptania Roklinę Piecky z opcją rozszerzenia trasy o Mały lub Wielki Kysel.
No i poszliśmy!
I było genialnie! 😉
Słowacki Raj nigdy nie zawodzi. Ludzi jak na lekarstwo, szlak mieliśmy praktycznie na wyłączność.
Pierwsza drabinka w Pieckach zrobiła na mnie spore wrażenie – wysoka na 13 metrów i niemal pionowa!
Wchodziłem na nią na lekko miękkich nogach, ale z ogromnym rogalem na gębie.
Zresztą Turos również bawił się świetnie i radochę mieliśmy przez całą dolinę.
Bogata była w wodospady, drabinki, platformy i drewniane trapy.
Istny plac zabaw! 🙂 Naprawdę polecam wizytę w ty miejscu każdemu…
Gdy dotarliśmy na Piecky Vrch (940m n.p.m.) udaliśmy się szerokimi, rowerowymi szlakami w stronę Klasztoriska.
Przejście zajęło nam nieco ponad godzinę, a nagrodą była bułka i małe piwo. Słowacy to jednak zmyślny naród i w Klasztorisku mieli piwomat. Można było nalać sobie dowolną ilość piwa za wybraną kwotę. Genialny patent!
Ponieważ Turos łaził drugi dzień i był już trochę zużyty, zostawiłem mu wybór dalszej trasy. A że to twardy zawodnik, to wybrał dłuższą opcję – Wielki Kysel. W to mi graj!
Dolinka ta początkowo była dużo bardziej dzika od poprzedniej.
Masa połamanych drzew, które trzeba było przekraczać to górą to dołem. Leżały w totalnym bezładzie, bez ingerencji ludzkiej. Potem pojawiły się też trapy i drabinki i wróciła ta sama zabawa, co w Pieckach.
Ciężko to opisać, a zdjęcia nie oddają klimatu za grosz.
To po prostu trzeba przeżyć i być tam na miejscu, poczuć świeże, wilgotne powietrze, wspiąć na drabinkę, przejść mokrą drewnianą kładkę, poczuć wysokość i dreszcz adrenaliny 🙂 .
Wierzchołek przełęczy, o wysokości 1004m n.p.m. (Pod Biskupskými Chyžkami), osiągnęliśmy ok. 12:30 i pozostało nam już tylko wrócić szerokimi ścieżkami na nasz Kemping. Spacer ten zajął nam kolejne półtorej godziny – z motocyklami przywitaliśmy się o 14:00.
Ekipa jeszcze fruwała motórami, więc – będą wściekle głodni – na obiad udaliśmy się, po odświeżeniu, do lokalnej restauracji. Była kilka minut spacerkiem od naszego domku. Zamówiliśmy sobie do obiadu po piwku i oddaliśmy relaksowi. Frytki i mięsko weszły aż miło.
Ekipa z wycieczki zjechała po 18:00.
Tym razem obce ludki zajęły znacznie wcześniej wiatę ogniskową, więc musieliśmy obejść się smakiem. Siedzieliśmy więc w domku i oddaliśmy alkoholizmowi. Na stół, poza piwem, wjechało winko. I jak loża szyderców siedzieliśmy i naśmiewaliśmy się ze wszystkich i wszystkiego 😉 .
Następnego dnia z rana kolejny raz na śniadanie zrobiliśmy sobie jajecznicę. Była jeszcze lepsza niż wczoraj, bowiem chłopaki zorganizowali pieczarki i cebulę. Najedliśmy się wszyscy do syta…
Około 9:00 byłem gotów, aby jechać, a ekipa jeszcze się zbierała. A że w gruncie rzeczy trasa wszystkich nie pokrywała się z moją, uznałem, że polecę ze zlotu sam.
Pożegnałem się, podziękowałem za towarzystwo i chwile po 9:00 wystartowałem w drogę do domu.
Poleciałem przez Wielką Łomnicę na przejście graniczne w Jurgowie.
Miałem po drodze fenomenalne widoki na Tatry Bielskie, więc grzechem byłoby nie uwiecznić chwili.
Potem już jechałem bez przystanków. Nowy Targ, Maków Podhalański, Wadowice, Osiek, Brzeszcze, Pszczyna, Żory – dom. Trasa dla mnie dosyć oklepana – często powtarza się przy moich wyprawach w Tatry. Pod chatę zajechałem chwilę przed 13:00.
I tak jakoś kolejny zlotcik stał się historią! Fajnie, że udało się trochę fizycznie zmęczyć, a jednocześnie odpocząć. Miał Gitner pomysł, trzeba mu to oddać 🙂 .