Projekt „Turystyczna Korona Tatr”, rozpoczęty w ubiegłym roku, nabrał rozpędu. Praktycznie od marca starałem się raz lub dwa w miesiącu pojechać w Tatry i zaliczyć jakąś górkę (lub kilka) z listy. W marcu był to Giewont i Sławkowski Szczyt, w kwietniu Baraniec, a w maju Osterwa. I to na tę ostatnią wycieczkę udało mi się wreszcie pojechać motorynką :).
Od ubiegłego roku dozbroiłem Tygryska w komplet kufrów, więc w trasę wybrałem się z dwoma. W jeden kufer nie ma opcji upchnąć całej motocyklowej zbroi, więc podwiesiłem sobie po lewej stronie najmniejszy kuferek 33l.
Z domu wystartowałem o 4:30 i zważywszy, że ledwie tydzień wcześniej goniłem w Bieszczady słowackimi drogami 584 i 537, postanowiłem pojechać trochę inaczej. Także w Bielsku nie zjechałem na Żywiec, a pogoniłem przez Węgierską Górkę na przejście graniczne w Ujsołach. Dalej przez Orawskie Podzamcze dojechałem do Rużomberka i zapiąłem autostradę D1 na wschód. Zjechałem z niej dopiero na Mięguszowce i drogą 539 dojechałem na parking w wiosce Wyżnie Hagi, skąd startował mój szlak.
Przebrałem się na ławeczce w ciuchy trekkingowe, cały szpej motocyklowy wylądował w kufrach i ok. 7:30 ruszyłem na szlak :).
W Tatrach panowały jeszcze warunki przejściowe, a słowackie szlaki powyżej schronisk w teorii były zamknięte. Dlatego wybrałem dosyć bezpieczny szlak i niezbyt wysoką górkę. Szedłem na nią też od nietypowej strony – najłatwiej byłoby Osterwę zdobyć od Popradzkiego Stawu.
Żółtym szlakiem wyszedłem na wysokość prawie 1900m n.p.m. i skręciłem w lewo na czerwony szlak. Od tego momentu wędrowałem sobie po zboczu trawersem, którego wysokość wahała się o kilkadziesiąt metrów w górę lub w dół. Co jakiś czas natrafiałem na osuwiska śnieżne, przez które prowadziły wydeptane „stopnie”. Po drodze spotkałem parę osób, w tym Słowaków, także poczułem się rozgrzeszony z wędrowania po zamkniętym szlaku ;).
Osterwę osiągnąłem nadspodziewanie szybko – już o 10:30. Co ciekawe chyba pierwszy raz „schodziłem” na szczyt :D, bowiem czerwony szlak pod koniec wspiął się na wysokość prawie 2050m n.p.m., a Osterwa ma zaledwie 1984m.
Na szczycie obowiązkowa herbatka, sesja zdjęciowa i… mogłem wracać.
Niestety musiałem iść po swoich śladach, aby wrócić do motocykla.
Jedynym urozmaiceniem było więc odbicie na Batyżowiecki Staw, który w dalszym ciągu był częściowo zamarznięty. Rozciągała się tam piękna panorama na króla Tatr – Gerlach.
Potem już tylko zejście – do motocykla doczłapałem chwilę po 14:00.
Drogę powrotną do domu znowu sobie urozmaiciłem. Szybkimi trasami poleciałem aż do Żyliny, skąd skręciłem na Czadcę i Zwardoń. Tam uzupełniłem paliwo i do domu wróciłem przez Bielsko i Pszczynę. Dzień był bardzo intensywny, ale przyjemny i satysfakcjonujący.
Kolejny wyjazd motocyklem w Tatry odbył się w sobotę 3 czerwca na pełnym spontanie. W piątek nie mogłem się zdecydować, czy gdzieś w Tatry jechać i ostatecznie poszedłem spać bez nastawiania budzika na 3:00 rano.
O 8:00, gdy jeszcze byczyłem się w wyrze, napisała do mnie kuzynka z pytaniem, czy mam jakieś plany na dziś, żeby się gdzieś przejechać. Na początku myślałem, że chodzi jej o przejażdżkę na moto, bo gdzie tam w góry tak późno ze śląska. Ale jednak chodziło jej o Tatry…
Proces przygotowania do wyjazdu trwał aż 2h i spotkać się udało nam dopiero ok. 10:00. Nigdy jeszcze tak późno nie wyjeżdżałem… Ale miałem w zanadrzu dosyć prosty i krótki szlak, więc była szansa to ogarnąć.
Polecieliśmy przez Pszczynę, Bielsko i Żywiec na przejście graniczne w Korbielowie. Tam zrobiliśmy sobie krótki techniczny postój – Kaśce było chłodno, więc musiała coś dorzucić pod kurtkę.
Dalej przez Namiestów, Twardoszyn i Zuberzec dotarliśmy ok. 13:00 na start czerwonego szlaku, prowadzącego na Siwy Wierch. Szybko przebraliśmy się w ciuchy trekkingowe i ruszyliśmy w trasę.
Szlak ten ma zaledwie 4,4km, a szczyt wysokość 1805m n.p.m. Ale podejście od początku jest całkiem strome! Gdzieś te 800m przewyższenia musiało się skumulować… 🙂
Siwy Wierch jest też ciekawy z innego względu. Jako jedyny w Tatrach zbudowany jest z wapieni, które tworzą tzw. miasto skalne. Jest to istny labirynt turni i baszt skalnych, poprzedzielanych rozpadlinami.
Czyli fantastyczny plac zabaw ;). Kaśka skakała tam jak młoda kozica, a ja z wywieszonym ozorem próbowałem za nią nadążyć ;).
Szczyt osiągnęliśmy ok. 15:40. Była tam wesoła ekipa 4 babek, z których jedna obchodziła urodziny. Posiedzieliśmy sobie na górze jakieś pół godziny, chłonąc panoramę Tatr Zachodnich i odpoczywając. Kaśce uruchomił się tryb włóczykija, gdy pokazałem jej, że tym czerwonym szlakiem, który pokonaliśmy, można by wędrować dalej wzdłuż głównej grani, przez cały szereg szczytów (w tym Salatyn, Banówkę, Rohacze, Wołowiec i Starorobociański Wierch), aż po Bystrą – najwyższą górkę Tatr Zachodnich. No ale musiało to pozostać w sferze marzeń, gdyż trzeba było wracać po swoich śladach do motocykli.
Zejście fajne było tylko do opuszczenia skalnego miasta, potem to już był nieciekawy, stromy obowiązek. Do motocykli dotarliśmy tuż przed 18:00.
Powrót do domku odbywał się w większości po śladach z przedpołudnia. Po przejechaniu granicy musieliśmy trochę powalczyć z korkami i wymęczeni zatrzymaliśmy się ok. 20:00 w Żywcu.
Opędzlowaliśmy frytki i kawę w Maku, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Przypływ energii i kofeiny sprawił, że bawiliśmy się rewelacyjnie przez resztę drogi. A jechaliśmy „na szybko” – eską do Skoczowa i wiślanką do Żor. I tyle! Rozjechaliśmy się ok. 21:00 do domów. Fajnie było wreszcie mieć do kogo otworzyć gębę na tatrzańskim szlaku :).
W Tatry udało mi się pojechać motocyklem jeszcze w lipcu. Tym razem robiłem Orlą Perć Tatr Zachodnich, tj. odcinek czerwonego szlaku od Banówki po Trzy Kopy. A że droga przejazdu i całość dnia wyglądała dosyć bliźniaczo do pozostałych wypadów w góry, to pozostawię tu tylko kilka zdjęć.
Generalnie szlak ten był bardzo ciekawy – trochę łańcuchów, ekspozycji i – co najfajniejsze – przez większość czasu miałem góry tylko dla siebie.
Dopiero pod koniec zaczęły pojawiać się pojedyncze osoby idące z przeciwka, a na kominkach z łańcuchami chwilę trzeba było czekać na przejście.
I tyle!
W planach mam nieco bardziej rozbudowany wyjazd z noclegiem pod namiotem, aby móc na szlak wyjść bladym świtem, bez konieczności pokonania ~250km z domu :).
Czy się to uda w tym roku – czas pokaże…