Od początku sezonu Raphiego mocno nosiło i zapragnął w ramach majówki machnąć sobie rundę wokół Polski, zahaczając o różne trójstyki granic. W całej wyprawie towarzyszyć mu nie mogłem, ale dwa dni udało mi się wygospodarować.
Raphi przyjechał do mnie wieczorem w sobotę 29 kwietnia i w trasę wystartowaliśmy z rana w niedzielę.
Ponieważ kierowaliśmy się w stronę niemieckiej granicy, nie mogło być inaczej – obraliśmy drogę 457 na pograniczu z Czechami. Od Pomorzowiczek mieliśmy więc małe de ja vu z ubiegłorocznego wiosennego terroru 😉 .
I tym razem specjalnie wolno nie jechaliśmy, ale żaden ptaszek nie poległ.
Poza jednym małym postojem dla nostalgicznej fotografii, goniliśmy bez kompromisów.
Droga 457 w trybie nadświetlnej zaprowadziła nas na Przełęcz Lądecką, gdzie przez Lądek Zdrój i Sienną dotarliśmy do Bystrzycy Kłodzkiej. Tam stwierdziliśmy, że jeść trzeba i zakotwiczyliśmy w knajpie, którą dopiero mieli otworzyć za 5 minut 😉 . Warto jednak było poczekać – żarełko wjechało bardzo dobre, a herbata z cytryną podana w kuflach zrobiła robotę.
Rozgrzani i najedzeni pociągnęliśmy dalej przez Przełęcz Spaloną i w Mostowicach przekroczyliśmy kolejny raz granicę. Chcieliśmy zobaczyć czeskie Stonehenge – czyli kompleks megalityczny, składający się z kamieni, tzw. menhirów ułożonych w krąg. Znajduje się on w rejonie wioski o ciekawej nazwie – Říčky v Orlických horách 🙂 .
Na miejsce dotarliśmy po 14:00. Do menhirów musieliśmy się kawałek przespacerować, co akurat było dobre, aby rozprostować kości. Samo „Stonehenge” specjalnie nie urywało czterech liter, niemniej trochę pobudzało wyobraźnię – do czegóż też mogły one służyć ludom w starożytności…
Celem kolejnym tego dnia miały być Pekelne Doly. Ze zdziwieniem zauważyłem, że gugiel pokazuje godzinę zamknięcia tego kultowego miejsca na godzinę 18:00. W „moich” czasach knajpa była otwarta całą dobę i kilka razy tam spałem, więc albo gugiel o czymś nie wiedział, albo ja 😉 .
Musieliśmy zatem trochę bardziej mieszać biegami, aby zdążyć na czas. Ze „Stonehege” machnęliśmy więc szybki skok na Kudowę Zdrój, aby zatankować narodowe paliwo z Orlenu, a potem już bezkompromisowo grzaliśmy do celu drogami dwu i trzycyfrowymi.
Będąc ciągle „na łączach” przez interkomy jakoś już w niedalekiej odległości od Pekelnych Dolów rzuciłem tezą, że Tiger pewnie objechałby Horneta ze startu, a potem został objechany przy wyższej prędkości. Raphi takie tezy bierze zazwyczaj bardzo ambicjonalnie, więc 13 sekund później staliśmy obok siebie na pustej prostej, aby sprawdzić to w praktyce 😉 .
No i wyszło na moje, a przy okazji dowiedziałem się, jak Tygrys zapier**la. Jeszcze nigdy nie przeciągnąłem go tak po obrotach, by na jedynce zerwało przyczepność, co skończyło się potężnym kangurem zafundowanym przez kontrolę trakcji i lekkim obsraniem zbroi. Raphi z kolei odwalił wheelie jak Biaggi, więc oboje tę próbę zakończyliśmy z pełnymi pampersami. Ale Tiger wygrał! 😉
Pekelne Doly osiągnęliśmy o 17:45.
I faktycznie już świeciły pustkami, a nieliczna obsługa zamykała to co zamknąć należało.
Zdążyliśmy więc tylko przespacerować się po wnętrzu, machnąć kilka zdjęć i… po 18:00 poproszono nas, abyśmy grzecznie wyp… jechali za bramę.
Noclegowy plan A nie wypalił, więc telefony w dłoń i plan B trzeba było opracować. I udało się – w bezpośrednim sąsiedztwie trójstyku granic Polska – Czechy – Niemcy Raphi znalazł nocleg w… wagonie kolejowym, znajdującym się na terenie browaru Kocour. Przybytek ten był w przygranicznej miejscowości Varnsdorf, która tylko nazwą sugeruje, że jest niemiecka, a leży w Czechach.
Po drodze „na pociąg” zahaczyliśmy jeszcze o sklep, aby zaprowiantować się na wieczór. I jak głąby kupiliśmy piwo, podczas gdy na miejscu mogliśmy w knajpce zamawiać trunek żywy, prosto z kadzi ;).
Po przyjeździe miła pani oprowadziła nas po wagonie, po czym wprowadziliśmy się. Kuszetka była ekstremalnie ciasna i duszna, ale ociekała klimatem 😉 .
Po przebraniu się i opędzlowaniu kolacji, poszliśmy do knajpy na piwo.
Tu też klimatu nie brakowało, bowiem stoliki porozstawiane były praktycznie zaraz obok kadzi pełnych piwa. Istny raj dla alkoholika. Tzn. takiego z głębszą kieszenią 😉 .
Przed 22:00 wróciliśmy do wagonu i rozłożyliśmy się na pryczach. Raphi był na dole, a ja wdrapałem się na środkową. Z sąsiednich przedziałów, do których wprowadziło się nadspodziewanie dużo ludzi, dochodziły do nas rozmowy, hałasy, a najgorsze były zatrzaskiwane drzwi, które w metalowej puszcze brzmiały jak wystrzały armatnie. Bez złudzeń zaaplikowałem sobie stopery do uszu i nawet udało się wyspać, choć przez noc wagon się mocno wychłodził i zrobiło się zimno.
Następnego dnia wstaliśmy jakoś przed 8:00. Mieliśmy wykupione śniadanie, ale mieliśmy kłopot z jego zlokalizowaniem. Wczorajsza knajpa była zamknięta na cztery spusty i nigdzie nie widać było innej stołówki. Obleźliśmy cały ośrodek dookoła i w końcu spotkaliśmy jakąś kobitkę, która nas pokierowała. Trzeba było wejść do hotelu i klatką schodową wdrapać się na najwyższe piętro. Na to bym za cholerę nie wpadł…
Śniadanko – typowy szwedzki stół, więc najedliśmy się po korek. Pamiętam, że był tam duży samoobsługowy ekspres do kawy, podobny do tych ze stacji benzynowych, który robił genialną kawę. Wypiłem dwie i rozważałem trzecią, tak mi smakowała. Musieliśmy z Raphim przy okazji dużo o tym gadać, bo podsłuchujący nas gugiel przez tydzień serwował mi potem na każdym kroku reklamy ekspresów do kawy 😉 .
Na motóry wskoczyliśmy ok 9:40 i opuściliśmy to ciekawe miejsce. Jedynym wspólnym punktem do odwiedzenia tego dnia, był wspomniany wcześniej trójstyki granic. Aby go odwiedzić przekroczyliśmy granicę z Niemcami, gdyż tam najłatwiej było do niego dotrzeć.
Dojazd zajął nam tylko 20 minut. Zostawiliśmy motocykle na małym parkingu i do trójstyki udaliśmy się z buta deptakiem wzdłuż Nysy Łużyckiej.
No i cóż, wiele tam nie znaleźliśmy. Trzy flagi i tyle.
No, może trochę obrazu narodowych mentalności. Po niemieckiej stronie bowiem była tylko czysta, pusta łąka, a po drugiej stronie rzeki, po polskiej stronie już rozstawiały się namioty, kręcili ludzie, rozładowywał jakiś transport i nastawiane były przenośne kible. Nie zdziwiłbym się, jakby poza kadrem stała kasa biletowa…
Punkt odhaczony, można było wracać. Przy motocyklach przybiliśmy sobie piątkę i już rozjechaliśmy w różnych kierunkach. Raphi gonił na północ w stronę Szczecina, a ja musiałem wracać do domu.
Powrót urozmaicałem sobie poprzez unikanie głównych tras. Tzn. leciałem też głównymi, jak 35, 10 i 14, ale fragmentami ścinałem sobie to przez winkle drogami trzycyfrowymi.
Do Polski wbiłem w rejonie Kudowy Zdrój, aby zatankować i potem zapiąłem drogę 389 wzdłuż granicy polsko-czeskiej. Na większym odcinku była naprawdę bardzo przyjemna.
Do Czech wróciłem w Boboszowie i drogami 312 i 446 dobiłem do dawnego Świętego Grala, tj czeskiej jedenastki w rejonie Rapotina. Miło było sobie powspominać i ponaginać z większymi prędkościami ;).
Jedenastka doprowadziła mnie aż do Opawy, skąd przeskoczyłem do Polski w rejonie Raciborza. Jechałem od tankowania praktycznie bez postojów… Do domu dotarłem przed 17:00, nie robiąc na trasie ani jednego zdjęcia 😉 . Kilka wrzuconych ujęć pochodzi oczywiście z kamerki.
I tyle!
Taka nieco skromna majówka, ale lepsza taka niż żadna 🙂 .
Dobry to był wyjazd, miło wspominam 🙂