Kolejne Męskie Alpy
Dzień 4 – 26 sierpnia 2019 r.
Wstaliśmy dosyć wcześnie, już jakoś ok. 6:00. Pakowanie i wszelkie niezbędne czynności przed jazdą wykonaliśmy do godziny 7:00, o której udaliśmy się na śniadanie. Hotel oferował szwedzki stół, więc najedliśmy się po korek, kto ile tylko mógł.
Za oknem pogoda była piękna. Czyste niebo i pełna lampa. Szykował się wreszcie przyjemny dzień. I taki był – przynajmniej na początku ;).
Także Ósemka Sella – podejście drugie!
Hotel opuściliśmy przed 8:00 i pojechaliśmy w stronę tej nieszczęsnej Cortiny d`Amprezzo, przez którą poprzedniego dnia już kilka razy przejeżdżaliśmy. Przemknęliśmy przez centrum w znikomym, porannym ruchu i po raz drugi wjechaliśmy na trasę przełęczy Passo di Giau. Oddam tu głos słowom przewodnika, który dosyć trafnie opisuje tę trasę:
„(…) Passo di Giau. Wow, ale przełęcz! Zarówno pod względem wyzwań motocyklowych, jak również piękna krajobrazu zalicza się ona, bez wątpienia, do najciekawszych przedstawionych w książce. (…) Odcinek od Cortina d`Amprezzo biegnie początkowo przez rzadki las i stopniowo nabiera coraz większego nachylenia. Rozległe górskie hale i widoki na okoliczne dwuipółtysięczniki można podziwiać tutaj bezpłatnie.”
Gdy wyskoczyliśmy na ten – bez wątpienia jeden z najlepszych podczas wyjazdu – asfalt, bardzo szybko poszliśmy w rozsypkę. Ja długi czas jechałem z Browarem, ale ten tak naginał, że nie miałem sumienia go blokować i puściłem go przodem. W najwyższym punkcie przełęczy czekał na nas fenomenalny widok na wyrastający z zieleni nagi, szary, strzelisty górski szczyt.
W porannym, niskim słońcu wyglądał przepięknie. Ja zatrzymałem się na zdjęcia, a Browar poleciał dalej przed siebie. Wkrótce dojechał do mnie Ynciol, a chwilę później Mati z Wojtkiem. Ale i tak nie trzymaliśmy się razem – zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach i cykaliśmy zdjęcia na potęgę.
Za szczytem przełęczy (2230 m.n.p.m.), trasa w stronę Salvo di Cadore była nie mniej apetyczna.
Pełna ostrych zakrętów, genialnych widoków i ostrych spadków.
Zatrzymywaliśmy się sporo razy i zawracaliśmy, aby daną sekcję zakrętów wykonać pod górę i uwiecznić to w obiektywach. Piękna trasa!
Dalej było równie genialnie. Drogami SP251 i SR203 dojechaliśmy do Cernadoi, gdzie zaczyna się przełęcz Falzarego. Wspięliśmy się bez postojów na jej najwyższy punkt, gdzie zatrzymałem się, aby zrobić zdjęcie tablicy z nazwą trasy. Reszta ekipy zatrzymała się również i szybko zorientowaliśmy się, że z miejsca tego można wyjechać kolejką linową na jeden ze szczytów. Dziś wiem, że nazywa się Lagazuoi Picollo, ma wysokość 2762 m.n.p.m. i był świadkiem zaciekłych walk w czasach I wojny światowej. Oczywiście decyzja mogła być tylko jedna – z okazji wjechania kolejką na górę trzeba było skorzystać.
Odstawiliśmy motocykle na parking, wykupiliśmy bilety i wbiliśmy się na najbliższy kurs kolejki. W wagoniku znaleźliśmy się ok. 10:00 i już po kilku minutach byliśmy na górnej stacji.
Już z wagonika widoki były rewelacyjne, ale to, co zobaczyliśmy na górze, serio zaparło nam dech w piersiach.
Fotografie najlepiej oddadzą to na co patrzyliśmy, choć i tak są tylko płytką namiastką rzeczywistości.
Dobre pół godziny syciliśmy wzrok widokami. Skrywające się gdzieniegdzie za pierzastymi chmurami szczyty gór wyglądały genialnie.
Przejrzystość powietrza sprawiała wrażenie, że góry są na wyciągnięcie ręki. Po prostu nie umieliśmy przestać robić zdjęć… I serio nie chciało nam się tego miejsca opuszczać.
Dopiero po 10:30 zauważyliśmy, że szczyt ma do zaoferowania coś więcej. W jednym miejscu, w pionowym nawisie skalnym, znajdowało się drewniane wejście do jakiegoś tunelu. Obok była tablica informacyjna i na niej widniało zdjęcie tego samego miejsca sprzed ponad 100 lat, tj. z czasów I wojny światowej.
Całe pionowe zbocze, po którym chodziliśmy, podziurawione było jak ser szwajcarski tunelami i wykutymi okienkami strzeleckimi.
Z jednego z takich okienek zobaczyliśmy nawet fragment zachowanych okopów z czasów wojny.
Coś niewiarygodnego. Nie wyobrażam sobie szturmowania tych fortyfikacji. Pewnie setki lub nawet tysiące żołnierzy przypłaciło to życiem…
Spenetrowaliśmy wszystkie dostępne tunele, po czym wyszliśmy jeszcze na najwyższy punkt góry, na którym stała restauracja i taras widokowy. Ogólnie rzecz ujmując wyjazd kolejką na górę był strzałem w dziesiątkę. Genialne miejsce, cieszę się, że tam trafiliśmy. Jakoś z naszego przewodnika nie wyczytaliśmy o tych atrakcjach… Browar w pewnym momencie powiedział, że to chyba jest ten moment w jego życiu, od którego zacznie chodzić po górach :).
Na kurs powrotny kolejką linową załapaliśmy się ok. 11:10.
Na szczycie spędziliśmy więc nieco ponad godzinę, ale była to jedna z najbardziej intensywnych godzin tej wyprawy.
Na motocykle wsiedliśmy ok. 11:30 i wzięliśmy się ostro za jazdę. Mam niesamowitą lukę fotograficzną z tego etapu. Ze szczytu Passo Falzarego pojechaliśmy drogą SP24 w stronę Altin, tj. przez Passo di Valparola, które zaprowadziło nas do wioski Corvary. Przełęcz ta wg. przewodnika nie należy do najtrudniejszych i jej najwyższy punkt ma wysokość 2192 m.n.p.m.
Z Corvary pognaliśmy przez Passo di Compologno do wioski Arabba. Już na tym etapie widzieliśmy w jednej części nieba granatowe chmury zwiastujące gwałtowne pogorszenie pogody. Jednak jeszcze na tym etapie lecieliśmy po suchym i świetnym asfalcie, wijącym się pośród górskich łąk, z pięknym widokiem na dolinę Gadertal.
Po dojechaniu do narciarskiego miasteczka Arabba dalsza część Ósemki Sella miała prowadzić w prawo przez Passo Pordoi. W przewodniku opisana była jako dolomitowy raj zakrętów. Ale skręcenie w prawo oznaczało jazdę wprost w oko cyklonu – granatowe niebo orane co chwilę przez błyskawice. Ja chciałem się trzymać planu, ale chłopaki stwierdzili, że jest to bez sensu. I tak cały plan wycieczki zawalił się jak domek z kart, a reszta dnia zamieniła się w jedną wielką, naprędce wymyślaną improwizację.
Zamiast w prawo na przełęcz, skręciliśmy w lewo w stronę Cernadoi i Passo di Falzarego, pokonanego już wcześniej. Byłem zły.
Dojechawszy bez oglądania się za siebie do Cernadoi, wjechaliśmy drugi raz na Passo di Falzarego i dotarliśmy na szczyt z „naszą” kolejką linową. A potem już pognaliśmy w stronę klątwy całej wyprawy, tj. do Cortina d`Amprezzo, o której wypowiadałem się już wyłącznie przy użyciu wulgaryzmów. Po drodze trochę pokąsał nas deszcz.
W Cortinie ok. 13:30 zatankowaliśmy motocykle i chłopaki wymyślili, co robić dalej. Ja byłem wtedy zły na zmianę marszruty, pogodę, świat i jego okolice, więc nie brałem udziału w planowaniu awaryjno-spontanicznej alternatywy na resztę dnia.
Plan chłopaków był prosty. Zorientować się, gdzie jest brzydka pogoda, znaleźć czyste niebo i w tym kierunku poszukać najbliższej drogi z zakrętami. Tym sposobem padło na ucieczkę trasą SS51 na południowy wschód, skąd odbijała trasa SP347 na Passo Cibiana.
Ustawiłem nawigację i pojechaliśmy. Przypadkiem marszruta szła obok hotelu Cima Belpra, który rano opuszczaliśmy. Pamiętam, że na tym odcinku mocno wkurzyła mnie pogoda, bo z czystego (nad nami) nieba zaczęło bardzo intensywnie padać, a ja nie miałem kombinezonu na sobie. Świeciło słońce pełną mocą, gdzieś na uboczu, owszem, była chmura, ale że lało prosto na nas i to tak obficie, było niepojęte. Oczywiście kurtka mi przemokła.
Dalej pogoda nieco się poprawiła, ale ciągle gdzieś po bokach wisiały ciemne, granatowe chmury i groziły deszczem.
Niebo zresztą po bokach pruły błyskawice, a my próbując się prześliznąć, nie zatrzymywaliśmy się nigdzie. Zdjęć zatem nie ma żadnych z tego etapu.
Szczyt przełęczy Cibiana osiągnęliśmy ok. 15:00. Zbiegło się to nawet z przyjemnym okienkiem pogodowym, ale podczas krótkiego postoju kombinezonów przeciwdeszczowych nie zdjęliśmy.
Przełęcz Cibiana płynnie przeszła w Duran Pass. Los puszczał do nas oczko – prześlizgiwaliśmy się po względnie suchym asfalcie, a spontaniczna trasa okazała się nadspodziewanie dobra. Ostry asfalt, dużo zakrętów, ładne widoki.
I choć ruletka pogodowa ciągle nad nami wisiała, to na tym etapie, po paru godzinach niskich morale, wreszcie zacząłem dobrze się bawić.
I tą zabawę przerwała wioska Agordo. Zajechaliśmy do niej ok. 16:00 i skonstatowaliśmy, że jesteśmy już mocno głodni. I od słowa do słowa zdecydowaliśmy, że zatrzymamy się tu na nocleg.
Kwaterę znaleźliśmy szybko – była przy drodze głównej. Zwało się to Eden Bed & Breakfast i prowadzone było przez Murzynkę z Rwandy. Standard tego lokum był zdecydowanie niższy od wcześniejszych, ale mieliśmy czyste łóżka z suchą pościelą i śniadanie w cenie, więc nic więcej nie było nam potrzebne. Motocykle zaparkowaliśmy za budynkiem, na zagraconym podwórku. Ogarnięcie się po jeździe zajęło nam godzinę i ok. 17:25 wyszliśmy do miasteczka coś zjeść.
Zupełnie niedaleko znaleźliśmy pizzerię. Zamówiliśmy sobie po pizzy – każdy swoją, no i oczywiście piwo. Gdy jedzenie pojawiło się na stole, dopiero poczułem, że jestem we Włoszech. Tak dobrej pizzy nie jadłem od lat. Skubani makaroniarze jednak potrafią ją robić pierwszorzędnie. A przecież byliśmy w jakiejś dziurze zabitej dechami i w pierwszej lepszej, podrzędnej pizzerii. Palce lizać!
Gdy już się najedliśmy do syta, zabraliśmy się za kombinowanie nad jutrzejszym dniem, gdyż nie mieliśmy nawet cienia pomysłu, gdzie pojechać. I gdy już jakiś zarys planu się nam skrystalizował, opuściliśmy pizzerię i poszliśmy jeszcze do innej knajpy na piwo. Usiedliśmy sobie przy stolikach na powietrzu i sącząc browary doczekaliśmy zmierzchu.
Na kwaterę wróciliśmy po 21:00. Tam Mati, gdy spotkał gospodynię, w spontanicznym odruchu wymienił się z nią koszulkami :). Ona miała swoją narodową z Rwandy, a Mati piłkarską, z polskim godłem. Oczywiście ubawu wszyscy mieliśmy po pachy :).
Wieczorem jeszcze chwilę jakąś siedzieliśmy na balkonie przy kuchni i sączyliśmy jakieś dziwne, lokalne piwko.
Tego dnia weszło zaledwie 200km.