Rumunia Poślubna
Dzień 5 – Piątek, 14 lipca 2017 r.
Wstaliśmy nieco po 7:00 rano. Przywitała nas piękna, bezchmurna pogoda.
Na początek dnia zrobiliśmy sobie śniadanko na wypasie w naszej kuchni, po czym zabraliśmy się za pakowanie.
Trochę żal było opuszczać przytulny pensjonat, ale cóż – czekały nas nowe przygody :).
Na objuczony motocykl wsiedliśmy ok. 9:00 rano. W nawigację wbiłem Cartisoarę, gdzie planowaliśmy złapać nocleg, zostawić cały majdan i pognać Szosą Transfogaraską na szczyt przełęczy.
Do Cartisoary mieliśmy zaledwie 130km. Pogoda siadła nam idealnie, więc jechało się śpiewająco.
Ominęliśmy Braszów, dotarliśmy do Fogarasz i – mając cały czas po lewej stronie panoramę Karpat – kawałek dalej skręciliśmy w lewo na drogę DN7C.
Do Cartisoary dojechaliśmy nieco po 11:00 i zatrzymaliśmy się przy domu gościnnym, w którym spaliśmy w zeszłym roku.
Niestety wolnych pokoi nie było. Środek sezonu dał o sobie znać…
Zahaczyliśmy w wiosce jeszcze bodaj dwa miejsca pytając o nocleg, ale niestety bezskutecznie.
Żal nam było czasu, więc padła decyzja, że wjedziemy na szczyt przełęczy i tam zastanowimy się co dalej.
Opuściliśmy Cartisoarę i ruszyliśmy w góry. Droga zaczęła się wić i nagle wyskoczyliśmy zza zakrętu na jakiś kompleks turystyczny, na który ledwo zdążyłem zjechać.
W napotkanym miejscu okazało się, że są wolne pokoje, choć dużo droższe od tego, do czego się przyzwyczailiśmy. Do tej pory płaciliśmy za nocleg 70-80 lei, a tutaj musieliśmy wyskoczyć ze 140 lei. Monika miała węża w kieszeni i nie za bardzo miejsce jej odpowiadało. Dla mnie z kolei decyzja była prosta – albo tu, albo nie pochodzimy po górach, bo jadąc dalej noclegu byśmy już nie znaleźli…
Po opłaceniu jednej nocy, na pełnych obrotach wrzuciliśmy wszystkie rzeczy do pokoju, przepakowaliśmy kufry i tankbag pod kątem wyjścia w góry…,
…po czym ok. 11:50 wystartowaliśmy na Szosę Transfogaraską.
Pierwszy raz w życiu pokonywaliśmy trasę od strony Cartisoary. I trzeba przyznać, że w tę stronę jest genialna.
Asfalt co prawda ciągle przeciętny, ale zakręty i widoki prezentują się zupełnie inaczej, niż podczas zjazdu na dół.
Ruch na trasie był jeszcze znikomy, więc bez specjalnych utrudnień, na pełnej szpuli wyjechaliśmy na szczyt, gdzie przed samym tunelem zaparkowaliśmy motocykl na płatnym parkingu. 5 lei poszło!
Na parkingu przebraliśmy się w lekkie rzeczy, motozbroje upchnęliśmy w kufrach i byliśmy gotowi do wędrówki. No, poza drobnym detalem – byliśmy już głodni ;).
Ale – jak przystało na tego typu miejsce – wybór straganów z jedzeniem był szeroki, więc 10 minut później Monika pochłaniała połówkę kurczaka, a ja jakieś szynkowe mięsko z grilla. Pyszności! 🙂
Monika początkowo była trochę nie w sosie, gdyż wszystkie szczyty gór spowite były w nisko wiszących chmurach. Wydawało się, że z widoków będą nici. Ale na szlak i tak wystartowaliśmy.
Ruszywszy z naszej jadłodajni najpierw obeszliśmy pobliskie jeziorko, przy którym był parking i schronisko, po czym szlak skierował nas ostrym podejściem pod górę.
Już po pierwszych metrach weszliśmy w chmury.
I tak zostało przez długi czas, do osiągnięcia wysokości 2315m, gdzie znajdowało się rozwidlenie szlaków. Cały czas do tego punktu szliśmy dosyć stromym podejściem we mgle – widoczność ograniczona była do kilkunastu metrów.
Punkt rozwidlenia szlaków – Saua Caprei – był swego rodzaju granią. I gdy na nią weszliśmy, jak za dotknięciem różdżki, pojawiło się słoneczko i uśmiech na twarzy Moniki. Widoki ukazały nam się pierwszej klasy…
Z Saua Caprei w lewo prowadził „nasz” szlak na szczyt Vanatorealui Buteann, w prawo mieliśmy czerwony szlak na inną górę, a na wprost można było zejść do sporego jeziora otoczonego z każdej strony górami.
Po krótkim postoju wystartowaliśmy w lewo i zaczęliśmy wędrować ścieżką biegnącą dosyć łagodnie pod górę, prostopadle do zbocza.
Po prawej mieliśmy te duże jezioro, na które z każdym krokiem mieliśmy widok z coraz to większej wysokości. A widok był zaiste wart wysiłku…
Zbocze, po którym wędrowaliśmy, było stosunkowo strome, a ścieżka miejscami naprawdę wąska.
I gdy właśnie wymienialiśmy się z Moniką uwagami, że w razie jednego błędu droga na dół jest długa i wyboista, usłyszeliśmy odległy trzask uderzenia spadającej skały, a oczom naszym ukazał się spadający po zboczu po przeciwnej stronie jeziora człowiek. Odległość dzieliła nas bardzo duża, ale można było dostrzec, jak bezwładnie spada, koziołkując i obijając się o skały. Widok naprawdę przerażający…
Nieszczęśnik miał na sobie czerwoną kurtkę, więc dosyć dobrze – mimo odległości – było go widać, szczególnie, że przez kilka sekund staczał się po zaśnieżonym zboczu. Wreszcie upadł tuż poniżej zwału śniegu i zatrzymał się. Całą wieczność trwała niepewność, czy właśnie na naszych oczach człowiek ten zginął. Na szczęście po chwili zobaczyliśmy, że się rusza i – pewnie pod wpływem szoku i adrenaliny – zaczął przemieszczać się w dół zbocza. Ale trwało to tylko chwilę. Zatrzymał się po zejściu kilku metrów, po czym zniknął nam z widoku za większym głazem.
Staliśmy przez dobrych kilka minut jak wryci, wypatrując, czy jeszcze go zobaczymy. Ale nie pojawił się więcej, choć musielibyśmy zauważyć, że schodzi w stronę jeziora lub znowu się wspina. Nie zauważyliśmy też żadnego poruszenia w związku z jego upadkiem – nikt nie schodził w jego kierunku, ani do niego się nie wspinał. Najwyraźniej był sam. Zdecydowaliśmy się więc zadzwonić na numer alarmowy i zgłosić zaistniałą sytuację.
Z dyspozytorem po angielsku rozmawiała Monika. Dosyć długo trwały próby wyjaśnienia, gdzie dokładnie wypadek zaobserwowaliśmy. Nie znaliśmy nazw szczytów, szlaków, czy jeziora w dolinie, więc szło to żmudnie. Dlatego zagadnąłem schodzącą ze szczytu grupkę rumuńskich turystów, wyjaśniłem im co zobaczyliśmy i poprosiłem o przejęcie słuchawki od Moniki. Pan opisał dyspozytorowi sytuację w swoim języku zdecydowanie sprawniej i zostawił swój numer do ew. kontaktu.
Niestety nie mogliśmy nic więcej zrobić. Odległość dzieląca nas od miejsca upadku była zbyt duża, a droga zbyt niebezpieczna, aby iść tam samemu. Nie byliśmy na coś takiego w ogóle przygotowani.
Zdarzenie to nie zniechęciło nas do dalszej wędrówki. Ale zdecydowanie ostudziło nasz zapał i na dłuższy czas zważyło humory. Sądziliśmy, że może przyleci jakiś helikopter, ale przez następną godzinę nie zaobserwowaliśmy nic, co wskazywałoby na powziętą akcję ratunkową.
Powoli, ciągle spoglądając na miejsce upadku, wędrowaliśmy po szlaku w stronę szczytu. Wreszcie straciliśmy feralną lokalizację z pola widzenia…
Szlak nasz w pewnym momencie zaczął biegnąć stromą granią. Tzn. ciągle po prawej stronie mieliśmy zbocze prowadzące do jeziora, ale po lewej doszliśmy do urwiska, w dole którego kłębiły się chmury. Fantastycznie to wyglądało i – co ciekawe – właśnie tam w dół prowadził kolejny szlak oznaczony niebieskimi kropkami.
Od tego miejsca do szczytu było już niedaleko. Zrobiliśmy sobie krótki postój na popas po czym zaatakowaliśmy szczyt.
Tutaj natrafiliśmy pierwszy raz na naprawdę skomplikowany fragment podejścia. Najpierw trzeba było przekroczyć wspomnianą grań i zejść kilka metrów niżej, mając po jednej stronie całkiem sporą „lufę” w dół, a potem stanęliśmy przed pionową wspinaczką na jakieś 5-6m. Nie byłoby to jeszcze takie straszne, gdyby początek wspinaczki nie zaczynał się z półeczki, po której obu stronach znowu były spore przepaście… Dosyć długo tam staliśmy, zastanawiając się, czy warto.
Mając przed oczami ciągle tego spadającego turystę, nie byłem w nastroju do ryzyka, zaś Monice było żal odpuszczać.
I wtedy zaczęła gramolić się do nas grupka młodych ludzi, z których jeden zapytał nas po angielsku, skąd jesteśmy. Gdy mu odpowiedziałem, ten odezwał się łamaną polszczyzną:
– A, jesteście z Polska!
Zdziwiłem się i zapytałem skąd jest, że zna nasz język. A ten wypalił:
– Jestem z Rumunia, ale mówię pięć języków.
No, szacuneczek!
Gość był przewodnikiem grupy i skakał po skałach jak kozica, pomagając wszystkim pokonać problematyczny, pionowy odcinek podejścia.
A skoro oni weszli, no to my też! 🙂 Wspinaczka okazała się niezbyt skomplikowana, a po wejściu na te 6 metrów mieliśmy już do pokonania bardzo krótki i łagodny odcinek po grani na sam szczyt.
I tutaj Monice skończyła się odwaga. Przeszła po grani prawie do samego kamienia szczytowego, ale ostatnie metry, które trzeba było przejść po głazach, mając z każdej strony przepaść, już okazała się ponad jej siły. Brakło może 15m :).
Na wierzchołek poszedłem więc sam, aby zrobić zdjęcie kamienia szczytowego. Niestety wszystko wokół spowite było w chmurach, więc nie mogliśmy napawać się widokami. A zapewne byłoby widać Szosę Transfogaraską, więc trochę szkoda. Ale 2507m n.p.m. zaliczyliśmy! 🙂
Po zrobieniu zdjęcia kamienia szczytowego wróciłem do Moniki i razem posiedzieliśmy kilka minut w miejscu, w którym się zakotwiczyła. Nic nie wskazywało na to, że chmury się rozwieją, więc trzeba było obejść się smakiem i ruszyć w drogę powrotną. Była już godzina 15:20, więc czas najwyższy.
Przeszliśmy granią do pionowego zejścia.
Tam zgramoliłem się na dół i asekurowałem Monikę, na ile było to możliwe, przy jej schodzeniu.
No i udało nam się pokonać stromiznę bez przygód. Potem jeszcze musieliśmy przekroczyć drugą grań i już byliśmy na bezproblemowej ścieżce biegnącej po zboczu.
Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów do rozwidlenia szlaków, gdzie podjęliśmy decyzję, że spróbujemy wrócić do motocykla inną drogą – szlakiem niebieskiej kropki. Monika była pewna, że szlak ten prowadzi na parking, więc opcja była ciekawa – zawsze to coś nowego, a nie wracanie po swoich śladach.
Przekroczyliśmy więc grań, zostawiając czerwony szlak za sobą. Początkowo zejście było bardzo strome, a potem przyszło nam wędrować po stożku piargowym na samo dno głębokiej doliny, wyglądającej jak kocioł lodowcowy.
Otoczeni byliśmy z trzech stron wysokimi ścianami skalnymi a przed nami, nieco powyżej dna, znajdował się rygiel skalny. Na dnie tego kotła znajdował się spory złóg śniegu, do którego powolutku schodziliśmy.
Po drodze na dół Monika była podekscytowana widokiem kozicy górskiej, która wędrowała sobie w oddali po skałach. Niestety zwierz był na tyle daleko, że nie udało się go uwiecznić sensownym zdjęciem. Może aparat z dobrym obiektywem dałby radę, ale mieliśmy ze sobą tylko „kalkulatory”.
Na dno doliny zeszliśmy ok. 16:00.
Tam oczywiście nastąpiła krótka wojna na śnieżki i dokonaliśmy kilku prób zjeżdżania po śniegu ;). Wszystko oczywiście fotografowaliśmy jak szaleni, więc widać, że w międzyczasie rozwiało nam chmury i zaczęło robić się pięknie :).
Uderzająca była panująca wokół cisza. Otaczające nas zbocza tłumiły wszelkie zewnętrzne dźwięki, a te, które my generowaliśmy, odbijały się od gór głuchym echem. W dzisiejszych czasach trudno o miejsce z tak głęboką ciszą…
Kiedy już nacieszyliśmy się dnem doliny i śniegiem, przekroczyliśmy rygiel skalny i ruszyliśmy za szlakiem w dół.
Otoczenie z szaro-grafitowych barw zaczęło przechodzić w zieleń, a niebo stawało się coraz bardziej błękitne.
Wreszcie wyszliśmy na halę, po której dopiero co musiało przewędrować stado owiec (o czym świadczyły świeże kupy), a na horyzoncie ukazały nam się zakręty Szosy Transfogaraskiej.
Zboczyliśmy więc nieco ze szlaku i wleźliśmy na małą górkę, skąd rozpościerał się znakomity widok na tę słynną drogę. I aparaty poszły w ruch…
Z tej perspektywy trasę widzieliśmy pierwszy raz i muszę przyznać, że z góry robi nie mniejsze wrażenie, niż podczas jazdy :).
Z górki widoczne było już schronisko i jezioro, spod których zaczynaliśmy naszą wycieczkę. Zobaczyliśmy też wreszcie stado baranów, którego śladem cały czas wędrowaliśmy.
Po udokumentowaniu wszystkiego zdjęciami, ruszyliśmy w dół i odnalazłszy szlak, powoli zeszliśmy do punktu wyjścia. Po drodze jeszcze dogoniliśmy te stado owiec i przyszło nam walczyć o miejsce na ścieżce ze zwierzakami, a Monika miała okazje pomuldać młodego pieska pasterskiego :).
Do motocykla wróciliśmy ok. 17:00.
Przebraliśmy się w motocyklowe ciuchy i puściliśmy się zakrętami Szosy Transfogaraskiej w dół, w stronę naszego noclegu.
Ruch był troszkę większy niż rano, więc blokowały nas momentami jakieś zamulające motocykle, ale ogólnie zjechaliśmy cały odcinek na pełnej szpuli, bez zatrzymywania się :).
Aby jakoś zorganizować sobie popołudnie i wieczór, zjechaliśmy do centrum Cartisoary, aby w sklepiku zaopatrzyć się w niezbędne produkty. Kupiliśmy tam jakieś jedzenie i – uwaga – 2,5l butelkę piwa :D. Była ogrooomna! 😉
Po zakupach, ok. 18:00, wylądowaliśmy w naszym pokoju. Zmęczeni, ale zadowoleni z dobrze spożytkowanego dnia.
Wieczorek upłynął nam na słodkim lenistwie. Jakoś nie mieliśmy już chęci na chodzenie, więc wyszliśmy sobie na balkonik naszego pokoju i w zachodzącym słońcu sączyliśmy piwko.
I w zasadzie tak nam zleciał wieczór. Po kąpieli długo jeszcze przeglądaliśmy w łóżku na telefonach zdjęcia wykonane na szlaku, próbując zlokalizować, skąd mógł spaść ten nieszczęsny turysta. Ale mimo, że miał czerwoną kurtkę, na żadnym zdjęciu nie było go widać. Za słabe aparaty i za duży dystans…
Spać poszliśmy ok. 23:00. Od następnego dnia czekał nas odwrót do domu…
Tego dnia przejechaliśmy równo 200km.
Los nieszczęśnika, którego upadek widzieliśmy, ciągle nas prześladował. Monika niemal codziennie szukała o nim jakiejkolwiek informacji w necie. I po niecałych dwóch tygodniach znalazła! Notatka znajdowała się na stronie ratowników górskich, którzy brali udział w akcji ratunkowej w dniu 14 lipca w pobliżu jeziora Balea. Dotarli do „naszego” turysty i przetransportowali go do szpitala. Internetowe translatory słabo radzą sobie z rumuńskim językiem, więc obraz jego obrażeń jest mglisty. Mowa o urazie czaszki, tudzież urazie mózgu, co może oznaczać np. tylko wstrząs mózgu. O złamaniach notatka nie wspominała, a jedynie o potłuczeniach i otarciach. Ale sam fakt, że ratownicy znaleźli go w zgłoszonym telefonicznie obszarze oznacza, że nie był on w stanie o własnych siłach wydostać się z gór i ewidentnie potrzebował pomocy…
Także uff. Przeżył! 🙂