Dzień 4 – 14 sierpnia 2017 r.

Rano przywitała nas piękna pogoda, co oznaczało, że nasza zagrywka z odwróceniem biegu wycieczki się udała. Na Grossglockner szykowała nam się prawdziwa motocyklowa uczta w doskonałych warunkach…

Tego dnia w pierwszej kolejności spakowaliśmy wszystkie graty, ubraliśmy się w motozbroje i wrzuciliśmy bagaże na motocykle, a dopiero potem – ok. 8:00 – poszliśmy na śniadanie.

Po posiłku wskoczyliśmy na sprzęty i przez Lienz pokonaliśmy dzielące nas 60km od podnóża przełęczy Grossglockner. Po drodze jeszcze tylko uzupełniliśmy paliwo i byliśmy gotowi na wjazd do raju.
Ok. 10:10 zameldowaliśmy się w punkcie poboru opłat w Heiligenblut. Nasze portfele schudły o kosmiczną ilość eurasów, ale Grossglockner stał przed nami otworem…:)

Gdy tylko wjechaliśmy na pierwsze zakręty trasy, nasza formacja poszła w rozsypkę. Ja trzymałem się z Browarem, a Ynciol został gdzieś z tyłu z Matim.
Oj, tu nie było przebacz! Korzystając z porannego, niewielkiego ruchu, nie zatrzymaliśmy się ani razu, żeby zrobić jakieś zdjęcia. Liczył się tylko ten genialny asfalt w tak genialnej scenerii!

W pewnym miejscu na trasie jest małe rondko – jedną nitką leci się pod lodowiec, a drugą na szczyt przełęczy. My z Browarem skręciliśmy w stronę lodowca i mając względnie mały ruch, nie żałując silników, w niecały kwadrans od kupienia biletów dojechaliśmy do końca trasy ;).

Zeszliśmy ze sprzętów i w oczekiwaniu na resztę ekipy pokręciliśmy się trochę po parkingu, fotografując to i owo.

Ynciol i Mati jednak nie nadjechali. W końcu, gdy udało się nam skontaktować telefonicznie, okazało się, że pojechali na szczyt przełęczy.
Od razu dosiedliśmy naszych maszyn i bez opamiętania puściliśmy się po winklach w dół, by po ominięciu rondka pognać na szczyt przełęczy. Znowu bez zdjęć, postojów i kompromisów. Na Edelweissspitze wjechaliśmy ok. 11:20 :).

Pogoda była iście kozacka, widoczność genialna.

Z punktu widokowego panorama Alp prezentowała się w sposób naprawdę zapadający w pamięć. Magiczne miejsce!

Ludzi na szczycie było pełno, jak w ulu. Przez długi czas Ynciola i Matiego dalej nie mogliśmy namierzyć – potem wyszło, że pojechali dalej, w dół przełęczy, na koniec trasy :). My, czekając na nich, obeszliśmy wszystko wokół, przegryźliśmy po batoniku i nacieszyliśmy wzrok górami.

Dopiero w okolicy południa udało nam się zebrać do kupy i zastanowić nad dalszym planem działania.

Będąc w komplecie zrobiliśmy sobie solidną sesję zdjęciową, po czym kolektywnie pojechaliśmy w stronę punktu widokowego na lodowiec, na którym wcześniej z Browarem byliśmy.

Na miejsce dojazd odbył się już w ciężkim ruchu – za grosz przyjemności z jazdy. Robiliśmy co mogliśmy, wyprzedzając czasem wręcz brawurowo, ale to nic nie dało. Browar nawet na tyle się wkurzył, że zawrócił, aby przejechać jeden przyjemny kawałek trasy jeszcze raz ;).
Gdy dotarliśmy pod lodowiec, Ynciol z Matim porobili sobie trochę zdjęć, a potem weszliśmy do sklepiku, aby kupić jakieś pamiątki dla najbliższych. Po zakupach zacząłem namawiać ekipę, aby zjechać kolejką do lodowca. Browar po chwili rozmowy stwierdził, że pewnie kupa czasu minie, nim znowu tu będziemy (o ile w ogóle), więc trzeba skorzystać z okazji.
Wykupiliśmy sobie bilety na kolejkę linowo-szynową, zjeżdżającą wgłąb doliny lodowcowej i już po chwili jechaliśmy nią na dolną stację.

Niestety koniec trasy kolejki był jeszcze bardzo daleko od cofającego się jęzora lodowca, a chłopaki wykazali się wyjątkową alergią na chodzenie. Nie udało mi się ich przekonać, aby przespacerować się pod lodowiec. Woleli siedzieć i czekać na kurs wyjazdowy kolejką do góry. Zjebałem ich lekko i poszedłem sobie sam.

Znalazłem na szlaku fajne miejsce z niezłym widokiem na lodowiec, więc wróciłem się do leniwców i jakoś udało mi się ich przekonać, żeby zeszli te 50 kroków w dół. Nic więcej nie udało mi się z nich wycisnąć.

Gdy już zeszliśmy i nacieszyliśmy wzrok widokami, a karty pamięci zapchaliśmy zdjęciami, wróciliśmy do kolejki i ok. 14:15 wyjechaliśmy na górę, do motocykli.
Z uwagi na czas, postanowiliśmy z wolna opuścić Grossglockner.

Spotkać mieliśmy się na dole, za bramkami wyjazdowymi – nie było sensu jechać w grupie.

Tym razem jechałem już zupełnie sam.

Początkowo wyrwałem do przodu, ale zatrzymałem się, aby porobić chłopakom zdjęcia i zostałem w tyle.

Nie dogoniłem ich już, bo też nie próbowałem – zatrzymywałem się kilka razy, aby jeszcze uwiecznić na zdjęciach to niesamowite miejsce.

Jest to naprawdę jedna z najpiękniejszych tras, po jakich dane mi było jeździć motocyklem. Tak widokowo, jak i asfaltowo.

Żeby jeszcze nie ten tłok, to byłby prawdziwy motocyklowy raj.

Z trasy zjechałem grubo po 15:00. Zebraliśmy się do kupy i uznaliśmy, że spróbujemy powtórzyć nocleg w akademiku w Sankt Johann im Pongau. Dzieliło nas od niego niespełna 50km.
O 16:10 byliśmy na miejscu. Browar z wrażenia przypalił lacza, a chwilę później udało nam się zająć ostatni dostępny pokój.

Dalej to już klasycznie: wprowadzenie do pokoi, przebieranki, prysznice i wreszcie wyjście na miasto na obiad. Knajpkę znaleźliśmy niedaleko akademika a i jedzenie zaserwowali nam bardzo smaczne.

Już nie pamiętam dokładnie, ale zrobiliśmy jeszcze (chyba po obiedzie) drobne zakupy w sklepie, nim wróciliśmy ok. 19:00 do akademika.
Korzystając z pogody rozsiedliśmy się na szerokim tarasie. W ruch poszły piwa, Jagermeister (i jakaś jego podróbka) oraz pistacje. Skorupki z tych ostatnich lądowały w bucie, bo nie było niczego innego pod ręką ;).

Siedzieliśmy tam długo. Gdy wracaliśmy do pokoi, było już całkiem ciemno. Pozostało nam więc jedynie położyć się spać. Następnego dnia czekał nas już powrót do domu…
Nawinęliśmy rekreacyjne 198km :).