Dzień 2 – 12 sierpnia 2017 r.

Pobudka ok. 7:00, śniadanie, pakowanie. Klasyka.
Ok. 7:50 byliśmy gotowi do drogi. Za oknem pogoda, zgodnie z prognozami, nie nastrajała do jazdy. Było mokro i pochmurno. Ale na szczęście nie padało.

Wyjechaliśmy z miasteczka i ruszyliśmy drogą 311 na zachód. Ominęliśmy zjazd na Grossglockner i drogami nr 168 i 165 polecieliśmy ku Gerlos. W naszym dzisiejszym planie Gerlos Pass była jedyną przełęczą do pokonania podczas tranzytowego przelotu w rejon Stelvio.
Niestety przełęcz była mokra i jechaliśmy kwadratowo. Na szczycie trasy z kolei pokazała się mgła, więc nawet nie było na co popatrzeć.

Jedyny ciekawy punkt – sporych rozmiarów wodospad Krimml – chłopaki postanowili olać, bo nie dało się dojechać do niego motocyklami ;). Z drogi widziałem go tylko przez chwilkę…

Takie cuś nas ominęło!

Za Gerlos droga nr 169 doprowadziła nas do autostrady A12 w okolicy Jenbach i zaczęły się żmudne kilometry. Ominęliśmy Innsbruck i przed Landeck skręciliśmy w lewo na drogę nr 180 ku Szwajcarii. Oczywiście Stelvio mogliśmy osiągnąć szybciej od strony włoskiej, ale woleliśmy zdobyć je jadąc od Livigno.
Postój zrobiliśmy dopiero w Pfunds, tuż przed szwajcarską granicą – motocykle dopominały się o paliwo. Była już 13:00, a pogoda z wolna nam się poprawiała.

Z pełnymi zbiornikami zaatakowaliśmy granicę ze Szwajcarią, gdzie droga nr 27 skierowała nas do Zernez. To tam na jakimś skrzyżowaniu czy rondzie wyskoczył nam przed koła Morgan V-Twin – trzykołowy pojazd z widlastym, motocyklowym silnikiem „na nosie”. Niesamowicie klimatyczna i piękna maszyna.

Zdjęcie z www.reddit.com

Widziałem przez moment jego załogę – kierowca z rogalem od ucha do ucha, a pasażerka wyglądała jak przemarznięty katatonik. Chwilę później już wiedzieliśmy dlaczego… Gość za kierownicą wyczyniał cuda. Ruch na krętej, górskiej drodze był niemały, a on wyprzedzał wszystko w iście rajdowy sposób. Czasem zabierał się za to w miejscach, w których nie podjąłbym się wyprzedzania nawet na motocyklu…
Jechaliśmy oczywiście cały czas za nim. I choć odejście mieliśmy znacznie lepsze, to jakoś nikt z nas nie zdecydował się go wyprzedzić ;).
W końcu w okolicach Zernez nasze drogi się rozeszły. My drogą nr 28 pojechaliśmy pod wąski, jednojezdniowy, płatny tunel graniczny, a Morgan poleciał dalej upalać opony na drodze 27.

Pod wspomniany tunel dotarliśmy ok. 14:10 i musieliśmy swoje odstać, aż nie zaświeci się zielone światło – w tunelu ruch odbywał się wahadłowo.

Przejazd nim był niezły – szedł stromo pod górkę i był idealnie prosty – w lusterkach widać było cały czas światełko ;).
Po drugiej stronie tunelu wjechaliśmy w inny świat.

Pełna lampa, upał i przepiękne widoki zalewu Livigno, utworzonego przez zaporę, przez którą przebiega granica Szwajcarsko-Włoska.

Zatrzymaliśmy się więc, aby porobić trochę zdjęć…,

… a po przekroczeniu granicy uroki zalewu zatrzymały nas jeszcze dwa razy.

Przed nami rozpościerała się już tylko wspinaczka ku Stelvio, więc ok. 15:00 dopełniliśmy zbiorniki paliwa i puściliśmy się w wir serpentyn. Najpierw ku Bormio (SS301), a potem na Królową Przełęczy (SS38).

Tutaj już nasza ekipa poszła w rozsypkę. Każdy jechał jak szybko chciał. Co jakiś czas tylko zbieraliśmy się do kupy, aby się nie pogubić. Ja przeważnie leciałem przodem z Browarem, a Mati trzymał się z Ynciolem.

Raz po raz rozpoznawałem miejsca, przez które jechałem w 2009 roku. Ten odcinek akurat jechaliśmy w przeciwną stronę, ale co bardziej charakterystyczne i malownicze widoczki z łatwością kojarzyłem.

Pod tablicę „Stelvio Pass” dojechałem około 16:30.

Oczywiście moment trzeba było uwiecznić stosownym milionem zdjęć, a gdy zjechała się cała ekipa, to po chwili rozpętała się mała wojna na śnieżki – przy drodze leżały resztki śniegu. Starczyło nam go nawet na ulepienie Mat… znaczy bałwanka :).

Spod tablicy mieliśmy jeszcze kilka zakrętów na szczyt przełęczy, z którego rozpościera się chyba najsłynniejszy widok w Alpach. Przynajmniej dla motocyklistów ;).
Tutaj jednak spotkał nas mały zawód, bowiem po drugiej stronie gór wszystko spowite było w chmurach. Krajobrazu asfaltowej drabiny Stelvio Pass nie było widać… Ku naszemu zaskoczeniu jednak wystarczyło zjechać ze szczytu do pierwszego nawrotu i… ukazała się przed nami przepiękna, zupełnie przejrzysta panorama. Poziom chmur, odcięty jakby linijką, zakrywał tylko najwyższe czubki gór :).

Gdy już nacieszyliśmy oczy widokiem, wsiedliśmy na maszyny i puściliśmy się zakrętami w dół. Nie była to jakaś rewelacyjna jazda – prosty odcinek, ciasny nawrót o 180 stopni i tak w kółko.

Są dużo przyjemniejsze trasy w Alpach do pokonywania. Widoki jednak rekompensują sporo.

Tu znowu poszliśmy w rozsypkę, każdy robił zdjęcia gdzie mu się podobało. Spotkaliśmy się dopiero u podnóża przełęczy i postanowiliśmy od razu poszukać w najbliższej miejscowości noclegu i czegoś do zjedzenia.
W ten sposób trafiliśmy do Prad am Stilfser Joch. Pierwsze przymiarki do poszukiwania noclegu były nieudane, więc postanowiliśmy się rozdzielić, by zwiększyć swoje szanse. Przyniosło to zresztą dobre rezultaty – jedna grupa znalazła nocleg, a druga otwartą pizzerię ;).

W pyszną, włoską pizzę wgryźliśmy się ok. 19:00. Zamówiliśmy sobie też oczywiście po piwku. A 45 minut później wylądowaliśmy w zaklepanym hotelu Prad.

Był to już stary budynek, pełen historycznych smaczków, które nadawały mu bardzo ciekawy klimat. Motocykle pozwolono nam schować w stodole, gdzie przenocowały razem z jakimś starym sprzętem rolniczym ;).
Po zakwaterowaniu się w pokoju na najwyższym piętrze, zeszliśmy sobie do jadalni, gdzie w osobnym pomieszczeniu (poza główną salą pełną gości), spokojnie wydoiliśmy jeszcze po piwku i chyba coś zjedliśmy w ramach kolacji.

Potem już udaliśmy się do swojego pokoju, gdzie po wzięciu pryszniców, w ciszy, grzecznie i spokojnie obaliliśmy litr Jagermeister’a ;). Ja końcówki już nie pamiętam. Zasnąłem… Ale chłopaki jeszcze musieli mieć sporo fantazji, bo w nocy obudziłem się przykryty polską flagą :).
Tego dnia pękły 424km.

Pokonana trasa.