Dzień 4 – 2 lipca 2015 r.
Nastał kolejny dzień wyprawy, który miał nas, nieco tranzytowo, doprowadzić do ostatniego zaplanowanego celu wyjazdu – kanionu Bicaz.
Pogoda o poranku była piękna, więc z optymizmem, po śniadaniu, opuściliśmy motel i ruszyliśmy w drogę.
Początkowo jechaliśmy drogą nr 13, jak w dniu wczorajszym, w stronę miasta Sighisoara. Paręnaście kilometrów przed nim, w wiosce Vanatori, odbiliśmy na drogę 13C. Na jej końcu skręciliśmy w lewo na drogę 13A, by w wiosce Praid skręcić w prawo na trasę 13B.
Tak jak wspominałem, były to takie trochę tranzytowe kilometry i dopiero na drodze 13B zaczęło się coś dziać. Wjechaliśmy w góry i trasa zaczęła być ciekawie kręta.
W mieście Gheorgheni zmieniliśmy znowu kierunek na drogę 12C, która to już prowadziła bezpośrednio do Kanionu Bicaz.
Po drodze najpierw trafił się naprawdę piękny asfalt i mnóstwo zakrętów. Wspinaliśmy się na jakieś zbocze góry, co rusz wyprzedzając jadące w stronę kanionu samochody z turystami. A ponieważ robiło się popołudnie i okoliczności natury bardzo mi się podobały, postanowiliśmy zatrzymać się na obiadek.
Dosyć szybko trafił nam się zakręt z szutrowym poboczem, na którym dało się zaparkować motocykl. Za barierą energochłonną było fajne trawiaste zbocze, gdzie rozłożyliśmy się z kuchenką.
Sielanka nasza trwała jednak bardzo krótko. Inni turyści, widząc zaparkowany motocykl, zlecieli się jak muchy do psiej kupy. Zaparkowało jedno auto, potem drugie, trzecie… Z każdego wysypywała się banda hałaśliwych ludzi, którzy panoszyli się po całej „naszej” polance i zatruwali nam spokój. Wkurzony byłem niesamowicie… Gdy tylko jedno, czy dwa auta odjeżdżały, zatrzymywały się następne. Jakby kurna na trasie nie było innych miejsc do zatrzymania. Wrrr!
W tym bałaganie zjedliśmy sobie posiłek, zapiliśmy kawą i gdy zaczęliśmy zwijać się do odjazdu, nagle wszystkie samochody po kolei odjechały i zostaliśmy sami. Czułem się jak małpa w cyrku – koniec pokazu, już nie ma po co hałasować i przeszkadzać, widownia odjechała. Szlag mógł człowieka trafić, nie?
Po obiedzie i jeszcze garści apetycznych zakrętów, zaczęły pojawiać się przed nami strzeliste zbocza skalne i po chwili dotarliśmy do kanionu Bicaz.
I tam, na dzień dobry, turyści podnieśli nam ciśnienie, gdy przy pierwszych widokach ustawialiśmy się do zdjęcia. Najwyraźniej mieli w poważaniu nasze zamiary i włazili nam w kadr, jakby nas nie widzieli. Tam już i Monika nie wytrzymała – jak na polance zachowywała spokój, tak tutaj zaczęła bluzgać pod nosem.
Potem już było lepiej.
Wtoczyliśmy się do kanionu i zaparkowaliśmy motocykl w najgłębszym miejscu, gdzie też przy drodze był szereg straganów z pamiątkami.
No, kanion zdecydowanie robił wrażenie! Te budy z kolorowym towarem trochę zaburzały klimat miejsca, ale dało się przejść dalej, gdzie strzeliste, ponad trzystumetrowe skalne ściany, nie zostawiły miejsca dla handlarzy i emanowały swym naturalnym pięknem. Kanionem płynie rzeka Bicaz – przełom w swym najgłębszym miejscu ma ok. 6 km długości.
Monika pobiegałam sobie po straganach, aby kupić jakąś pamiątkę dla córki. Ja w tym czasie pobawiłem się w fotografa i pokręciłem się trochę po kanionie.
Po Moniki zakupach, nie wiedząc czego się do końca spodziewać, ruszyliśmy kanionem w dół. Przejechaliśmy kilka kilometrów podziwiając ściany przełomu i dosyć szybko wyjechaliśmy na nieco bardziej otwartą przestrzeń. I już!
Czułem troszkę niedosyt wrażeń. Kanion Verdon we Francji, który odwiedziliśmy ze Złombolem w 2014 roku, był zdecydowanie dłuższy i chyba nieco ciekawszy. Nie spodziewałem się, że Bicaz będzie aż tak krótki i cel dzisiejszego dnia odfajkujemy w pół godzinki :). Nie znaczy to oczywiście, że miejsce nie jest warte odwiedzenia – wręcz przeciwnie! Jest tam naprawdę na co popatrzeć…
Zaraz za kanionem zatrzymaliśmy się, aby pomyśleć, co robimy dalej. Ogólny kierunek trzeba było z wolna obierać ku granicy z Węgrami, a najciekawsza trasa wydała nam się biegnąć na północ.
Po dojechaniu do miasta Bicaz, skręciliśmy w lewo na drogę nr 15. Tam, po paru kilometrach, przejechaliśmy po tamie Bicaz, która spiętrzając wody rzeki Bistrita, tworzy zbiornik wodny o nazwie – a jakże – Zalew Bicaz. I wzdłuż tego zalewu nasza dalsza trasa biegła.
Odcinek ten dosyć dobrze pamiętam. Droga wiła się po zboczu zalewu, raz wyżej, raz niżej. Przejeżdżaliśmy przez różne małe miasteczka i przez liczne osuwiska, które bez żadnego odtwarzania konstrukcji drogi, były po prostu zalane asfaltem. Widok na zalew po lewej co jakiś czas naprawdę robił wrażenie, więc zrobiliśmy sobie postój na zdjęcia, kawę i odpoczynek.
W miejscu, gdzie Zalew Bicaz bierze swój początek, przejechaliśmy szerokim mostem nad rzeką i skręciliśmy w prawo na drogę 17B.
Od tego miejsca zaczęło robić się jeszcze piękniej.
Droga 17B biegnie doliną rzeki Bistrita i co rusz się z nią przeplata mostami. Po prawej i lewej stronie przez wiele kilometrów jechaliśmy wzdłuż górskich zboczy, które pokryte były piękną, zieloną, świeżą trawą lub drzewami. Wzdłuż drogi mijaliśmy liczne wioski i miasteczka, gospodarstwa, kościółki… Dolina ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie, jest tam tak sielsko, spokojnie i pięknie.
Sam asfalt był tylko mocno przeciętny, ale nie zwracało się na to specjalnie uwagi, gdyż okoliczności zupełnie nie nastrajały do szybkiej jazdy. Wręcz przeciwnie, spokojne kulanie się pozwalało chłonąć piękno okolicy.
Rzeka Bistrita, wzdłuż której jechaliśmy, poprzecinana była w wielu miejscach drewnianymi mostkami dla pieszych, rozpiętymi na stalowych linach. Postanowiliśmy pochodzić sobie po takim mostku, więc przy jednym się zatrzymaliśmy i uwieczniliśmy to na zdjęciach.
Gdy wróciliśmy do motocykla, Monika zobaczyła po drugiej stronie jezdni cielaka na łańcuchu, więc postój się wydłużył ;). Dziewczę me podeszło do zwierzaka i coś tam do niego zaczęło przemawiać. Na to wszystko pojawiła się właścicielka cielaka, która widząc lejącą się z ust Moniki miłość, przyniosła trochę chleba, aby dać Monice szansę zwierza nakarmić i pomacać :). Trzeba przyznać, że ludzie w Rumunii są naprawdę życzliwi :).
Było już po 17:00, gdy jadąc dalej natknęliśmy się na pensjonat, do którego prowadził czaderski drewniany mostek.
Ośrodek nazywał się Cabana Zugreni i uznałem, że warto będzie w nim przenocować. Miałem dość szukania noclegów do późnych godzin wieczornych, co nie pozwoliło nam do tej pory ani razu zorganizować sobie ciekawego wieczoru. Początkowo Monika była oporna, gdyż chciała oszczędnościowo szukać noclegu na dziko, ale tym razem się uparłem i stanęło na moim.
Wjechaliśmy mostkiem do ośrodka i wynajęliśmy pokój za 80 lei. Dostaliśmy za to trzyosobowy pokój z łazienką.
Początkowo myśleliśmy, że ośrodek zlokalizowany jest na zakolu rzeki, ale tak naprawdę leży niemal na wyspie. Z trzech stron otoczony jest naturalnym biegiem rzeki, w kształcie litery U, a ostatnia część odcięta jest sztucznym betonowym przelewem, który pewnie ma nie dopuszczać do zalania terenu ośrodka, gdy poziom wód się spiętrzy.
Wszystko to odkryliśmy, gdy po rozpakowaniu i zadomowieniu w pokoju, wyszliśmy spenetrować teren ośrodka. Puściliśmy się ścieżką wgłąb „wysepki” i brnąc przez liście łopianu dotarliśmy do betonowego przelewu.
Włączyła nam się ciekawość i powędrowaliśmy wzdłuż przelewu, co doprowadziło nas do betonowej śluzy, której górą przebiegał czerwony szlak turystyczny po cienkim betonowym gzymsie bez żadnej barierki :).
Moniki podniecenie szlakiem sięgnęło zenitu i nie dało się jej zatrzymać. Poszliśmy wzdłuż czerwonych znaków i – brnąc miejscami po naprawdę skomplikowanych i stromych przejściach, biegnących wzdłuż rzeki…
… dotarliśmy do drewnianego mostku, którym wjechaliśmy do ośrodka.
Monika nie miała dość. Uznała, że trzeba zobaczyć, gdzie szlak prowadzi, jeśli pójdziemy w drugą stronę. Przeszliśmy więc przez ośrodek jeszcze raz, doszliśmy do betonowego przelewu, pokonaliśmy gzyms nad przelewem i po szlaku poszliśmy dalej.
Tutaj szlak zaczął się bardzo stromo wspinać – najpierw po zboczu, z którego widać było rzekę, a potem zagłębiając się w las.
Podejścia mogły mieć miejscami z 60 stopni od poziomu. Leźliśmy w górę jak zerwani z łańcucha, choć z czasem zaczęły uruchamiać mi się w głowie jakieś klepki. Godzina była już mocno wieczorna – na zegarze było po 19:00. Podejście zdawało się nie mieć końca – za każdym załomem pokazywał nam się kolejny odcinek z ostrym podejściem. Nie mieliśmy nic do jedzenia, do picia, żadnej latarki, a baterie w telefonach były w nie najlepszych kondycjach po całym dniu. Zacząłem więc delikatnie sugerować, że trzeba będzie wracać. Monika nie chciała o tym słyszeć i ciągle chciała iść „jeszcze tylko do tamtego drzewa”.
Po którymś tam kolejnym „drzewie” powiedziałem, że dalej nie idę. Niestety Monika była z tego powodu bardzo niezadowolona, ale udało mi się w końcu złamać jej upór i zawróciliśmy. Zejście poszło nam co prawda lepiej i łatwiej, niż się spodziewałem, ale z tego typu wspinaczki wolałem wrócić z zapasem czasu za dnia, niż się potem drapać po głowie, gdyby coś poszło nie tak.
Wróciliśmy do ośrodka, gdzie wciągnęliśmy kolację, piwo i wzięliśmy kąpiel. Spać poszliśmy jakoś po 22:00.
Tego dnia przejechaliśmy 336 km.