Dzień 3 – 1 lipca 2015 r.

Rano przywitała nas piękna pogoda. Szybko wciągnęliśmy śniadanko, ogarnęliśmy motocykl do wyjazdu i pożegnaliśmy się z gospodarzami.

Z bramy wyjechaliśmy… w lewo – prosto na Transalpinę :). Postanowiliśmy ją spontanicznie pokonać raz jeszcze – ale w pięknych okolicznościach natury :). Asfalt był praktycznie suchy, słoneczko świeciło, temperatura była idealna. Nie mogliśmy wręcz przepuścić takiej okazji…
Z całego przejazdu Transalpiną nakręciłem przymocowaną do kasku kamerą filmik dla Browara, aby pokazać mu uroki trasy i namówić na wyjazd do Rumunii np. w przyszłym roku :).

Z uwagi na powyższe, na całym odcinku zatrzymaliśmy się tylko trzy razy – żeby założyć kamerkę na kask, żeby zrobić kilka fotek…

… i – na szczycie przełęczy – aby poganiać za owcami :P.

Monika – jak już kilka razy wspominałem – wykazywała spore zainteresowanie naturą ożywioną w Rumunii i ciężko było ominąć jakiegokolwiek psa, owcę, czy krowę bez jej zachwytów ;). No cóż, u nas już w Polsce takich obrazków za wiele nie ma, więc starałem się za bardzo nie dziwić :).

Jazda po Transalpinie, nawet tak obciążonym motocyklem, była prawdziwą przyjemnością.

Kolejny raz nie będę się tu rozpisywał nad urokami tej trasy. Po prostu: cud, miód i orzeszki – trzeba to przeżyć samemu! 🙂

Przez chwilę nawet rozważaliśmy, aby zawrócić i przejechać trasę trzeci raz.

Ostatecznie jednak ruszyliśmy w stronę Szosy Transfogaraskiej, aby sprostać dosyć napiętemu grafikowi wyprawy.
Oczywiście nie pojechaliśmy aż do Sebesu drogą DN67C – zadowoliliśmy się odcinkiem do Obarsia Lotrului, gdzie dzień wcześniej rozważaliśmy nocleg. Tam skręciliśmy w prawo i drogą DN7A pojechaliśmy w stronę Brezoi wzdłuż pasma Karpat.
Kawałeczek od tego miejsca spotkaliśmy najsmutniejszego, radosnego szczeniaka w Rumunii.

Najsmutniejszego – bo wyglądał jak siedem nieszczęść – poraniony, rozczochrany, wychudzony, głodny. Radosnego – bo jeszcze, jak to szczeniak, potrafił się cieszyć, był ruchliwy i – po oswojeniu z naszą obecnością – merdał przyjaźnie ogonkiem. Monika oczywiście popłakała się nad jego losem i konstruowała w głowie pomysł, aby zabrać go do Polski. No ale niestety na motocyklu było to niemożliwe, więc nasza pomoc dla tego zwierzaka ograniczyła się tylko do nakarmienia go kiełbasą z naszych zapasów. Piesek był naprawdę wyjątkowo chudy, a na nasz widok początkowo się zesikał i chował ogon pod siebie. Ale szczenięca ciekawość była w nim jeszcze silniejsza od strachu przed ludźmi, więc dosyć szybko dał się pogłaskać. Od razu się uspokoił, stał bez ruchu i czerpał przyjemność z głaskania. Kto wie, może pierwszy raz w życiu…

Niestety nie mogliśmy nic więcej dla tego szczeniaka zrobić, toteż pojechaliśmy dalej. Pogoda nam sprzyjała – było słonecznie i sucho.
Następny postój odbył się ok. 11:30 przy jakimś strumyku. Trzeba było opróżnić pęcherze ;). Przy okazji zobaczyliśmy, że pomiędzy drogą a rzeczką rosną poziomki, więc postój się wydłużył o ich konsumpcję :).

Na dalszym odcinku do Brezoi spotkaliśmy jeszcze trochę wałęsających się po drodze krów (z których jedna zesikała się na nasz widok :P), przejechaliśmy po zaporze i napotkaliśmy galopujące po asfalcie dwa białe konie. Rumunia co chwilę zaskakiwała nas tego typu widokami :).

Za Brezoi wjechaliśmy na tranzytową drogę DN7. Tam musieliśmy pogodzić się z jazdą w ciężkim ruchu, wśród TIRów i ciężarówek. Ciężko było wyprzedzać, gdyż droga była kręta i biegła momentami po estakadach wzdłuż rzeki Aluta. Nie było sensu się zresztą wygłupiać.

W Ramnicu Valcea odbiliśmy w lewo na drogę DN73C w stronę Curtea de Arges. Po drodze minęliśmy kemping, gdzie spałem w 2013 r., a w samym Curtea de Arges zatankowaliśmy motocykl, aby mieć pełny bak na szosę Transfogaraską.

Niestety, jak tylko wskoczyliśmy na sławną drogę DN7C, horyzont zaczęły spowijać ciężkie, deszczowe chmury.

Przez 20km jechaliśmy w stronę zapory Vidraru i sytuacja robiła się coraz mniej optymistyczna. W okolicach wioski Capatineni zmuszeni byliśmy zatrzymać się, aby założyć kombinezony przeciwdeszczowe. Nie uśmiechało nam się za cholerę pokonywać Szosy Transfogaraskiej w deszczu, ale dzień był jeszcze młody i nie opłacało się szukać noclegu. Nie mieliśmy więc specjalnie wyjścia.

Praktycznie kilka kilometrów po założeniu kombinezonów zaczęło padać, a po chwili lało się z nieba jak z kranu. Oberwanie chmury trafiło nas dokładnie podczas wspinaczki na zaporę Vidraru, gdzie jest trochę zakrętów, mostków i tuneli wykutych w skałach.

Na samej zaporze zatrzymaliśmy się na moment, aby z siodła zrobić jakieś zdjęcie. Monice udało się to, choć zaraz pogonił nas strażnik, pokazując zakaz parkowania na zaporze.

Przejechaliśmy w strugach deszczu jeszcze może z 4km, nim stwierdziłem, że nie ma to sensu i postanowiłem zawrócić.
Wróciliśmy po swoich śladach na dół kanionu, do poziomu rzeki za zaporą, aby spróbować schować się gdzieś pod mostem i zjeść coś ciepłego. Most się znalazł, ale wjazd pod spód był niewykonalny. Zadowoliliśmy się więc polanką przy drodze, na której było trochę głazów, pozwalających na rozłożenie kuchenki. Na szczęście deszcz przestał padać, więc zadaszenie przestało być potrzebne.
Kuchenka w ruch i zaraz nad palnikiem dymił ciepły posiłek z puszki. Jakiś gulasz, czy inne pulpety w sosie pomidorowym.

Jak zjawa pojawił się niedaleko nas wychudzony pies, który pozostając w bezpiecznej dla siebie odległości, przynajmniej 15 metrów od nas, bacznie obserwował co robimy, z nadzieją, że może załapie się na jakieś jedzenie. Daliśmy mu do wylizania puszki po konserwach i jakiś kawałek kiełbasy. Puszkę wylizał z sosu pomidorowego do czysta, nim wyrzuciliśmy ją do kosza…
Po posiłku, mając bezdeszczową, choć pochmurną pogodę, ruszyliśmy po raz drugi w stronę przełęczy.
Monika kompletnie nie wiedziała, czego ma się po tej trasie spodziewać, więc przez długi czas po minięciu zapory Vidraru, myślała, że to już to. A to był przecież tylko ciągnący się przez wiele kilometrów dojazd do „punktu kulminacyjnego” Szosy Transfogaraskiej. Biegnie on w zalesionym terenie i wije się przyjemnie, niemniej niczym szczególnym się nie wyróżnia. Po więc około 20km trzaskania fotek parującego w słońcu asfaltu i prób zrozumienia, o co z tą drogą chodzi, wreszcie zapytała, czym tu się tak ekscytować.

Wyjaśniłem jej, że wisienka na torcie jest już niedaleko i… wtedy mniej więcej zbuntował się aparat fotograficzny. Wilgoć z powietrza zamoczyła elektronikę i sprzęt przestał działać…
Zatrzymaliśmy się na samym progu najpiękniejszego odcinka trasy, aby spróbować coś zaradzić. Swoją drogą miejsce robiło wrażenie – siedzieliśmy jak w studni, zewsząd otoczeni przez strzeliste zielone zbocza. Po zgaszeniu silnika otoczyła nas głęboka cisza.

Próbowałem podsuszyć aparat kładąc go na silniku motocykla, ale nie dało to żadnego rezultatu.

Wkrótce też zaczęło kropić, więc musieliśmy pogodzić się z tym, że zdjęć z Szosy Transfogaraskiej nie będzie…
Odpaliłem zamiast aparatu kamerkę na kasku i ruszyliśmy w górę po serpentynach. Im wyżej byliśmy, tym mocniej niestety padało. Nim dojechaliśmy do tunelu na szczycie przełęczy z zimna i w kamerze bateria padła… Pech.

Jedyne fotki, jakie udało nam się porobić, pochodzą więc z telefonów komórkowych. A i te ciężko się robiło, bo krople deszczu na ekranie telefonu dotykowego powodowały, że nie dało się go obsługiwać ;).

Wrażenia z trasy były więc przeciętne. Deszcz, walka z nieożywioną materią… Ale przynajmniej tunel na szczycie był otwarty i bez problemu go sforsowaliśmy :).
Po drugiej stronie tunelu padało mocniej, więc po paru zdjęciach puściliśmy się serpentynami w dół.

Mogę śmiało powiedzieć, że jechałem tym odcinkiem drugi raz w życiu, ale widziałem go pierwszy raz. Gdy byłem tu w 2013 roku, wszystko spowijała mgła.
Widoki były piękne, a trasa przyjemna. Szkoda, że znowu mokra, bo nie dało się jechać szybko i czerpać radochy z zakrętów.

Ale i Monika odniosła to samo wrażenie co ja rok temu. Przełęcz jest śmiesznie krótka. Widowiskowa, ale krótka.

Transalpina Monice podobała się bardziej. Jest znacznie dłuższa, może nie ma tak spektakularnych widoków, ale pod kątem jazdy na motocyklu jest po prostu przyjemniejsza.

Gdy zjechaliśmy nieco ze szczytu przełęczy, przestało padać i mogliśmy porobić więcej zdjęć. Różnice wysokości po tej stronie trasy są naprawdę duże i robią wrażenie…

Gdy pojechaliśmy dalej, zaliczyliśmy jeszcze kilka serpentyn i wpadliśmy w las, którym ciągle jadąc w dół, z wolna wydostaliśmy się z wysokich gór. Teren się wypłaszczył, by w końcu przejść w równiny i pola. Pogoda zrobiła się słoneczna, a my zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.
Od początku naszego wyjazdu marzył mi się nocleg w namiocie nad rzeką, z ogniskiem, kiełbaską i piwem. Pierwszy nocleg nie spełnił tego marzenia, gdyż brakło wszystkich jego elementów składowych, poza namiotem ;). W drugą noc też się nie udało, więc byłem zdeterminowany spełnić marzenie tego dnia. Wjeżdżaliśmy więc w każde miejsce, gdzie tylko było podejrzenie, że znajdzie się na uboczu polanka obok rzeki. Ale niestety, jak na złość wszystko było na widoku…

I tak rozglądając się za miejscem pod namiot, dojechaliśmy do miasteczka Cartisoara.

Tam zauważyliśmy sklepik, więc zatrzymaliśmy się, aby zrobić małe zakupy na wieczór. Gdy tylko postawiliśmy motocykl, jak zjawa pojawiła się koło nas starsza kobitka, która zaproponowała nam nocleg. Powiedziała łamanym angielskim, że super warunki, dach dla motocykla, prysznic etc, za co liczyła sobie od naszej dwójki 70 lei. Mając w głowie wczorajszy nocleg przy Transalpinie za 60 lei, wydało nam się to drogo i z noclegu zrezygnowaliśmy.
Po zakupach objechaliśmy jeszcze miasteczko w poszukiwaniu tańszej kwatery, ale niestety bezskutecznie. Wiedziałem, że szanse na namiot po wyjechaniu z gór stopniały niemal do zera, więc powoli musiałem pogodzić się z wizją płatnego noclegu.
Nasze skąpstwo okazało się bardzo dużym błędem. Zaledwie parę kilometrów po opuszczeniu Cartisoary dojechaliśmy do głównej drogi nr 1 i ruszywszy w stronę Fogarasz, bardzo szybko opuściliśmy turystyczne rejony i znalezienie noclegu zaczęło stanowić problem. Zatrzymywaliśmy się przy różnych motelach, ale ceny tylko rosły – 80 koron, 90, 120… A my cały czas oddalaliśmy się od Karpat i nic nie wróżyło, że jeszcze za dnia sytuacja z możliwością zakwaterowania się poprawi.

Jechaliśmy oczywiście w kierunku naszego następnego celu, tj. kanionu Bicaz. Robiło się coraz później i moje zdenerwowanie powoli sięgało zenitu. Marzyłem już o zejściu z motocykla, odpoczynku i zimnym piwie… A zamiast tego lunął rzęsisty deszcz. Trzeba było przeprosić się z kombinezonami przeciwdeszczowymi i jechać w ulewie…
Wg. mapy można było fajnie skrócić sobie naszą trasę skręcając z DN1 za miasteczkiem Sercaia na drogę 1S. Oczywiście ze „skrótu” skorzystaliśmy… Na szczęście przestało wtedy padać, bo chyba by mnie rozniosło ze złości – droga praktycznie nie miała asfaltu. Dziura na dziurze, istny labirynt, przez który, ze zdenerwowania, jechałem jak głupi. W zasadzie cały czas drugi bieg, mocne odkręcanie i ostre hamowanie, wymijanie dziur, czasem wjeżdżanie w najmniej groźne… I tak miało być wg. mapy przez bite 23km… I niestety było, życie nie odpuściło nam ani jednego kilometra tej rzeźni.
Z tego odcinka utkwiły mi w pamięci dwie rzeczy.
Jechaliśmy w z wolna zapadającym zmierzchu, robiło się szaro, a ja szalałem, na maksa skupiony na dziurach i ich omijaniu. Mój wzrok zupełnie pominął więc stojącego na samym środku drogi… bociana! Zauważyłem go dopiero, gdy był kilka metrów przed nami i zaczął podrywać się do lotu. Byliśmy oczywiście na kursie kolizyjnym, a ptaszysko wzbijało się w powietrze jak w zwolnionym tempie, z gracją latającej krowy. Oczywiście hamowanie, unik głowami i szczęśliwe zakończenie. Niemniej bocian przeleciał nam tuż nad kaskami, a nam zrobiło się od razu cieplej…
Druga sytuacja to kontynuacja naszego wieczornego pecha. Mieliśmy za sobą już dobre 12km tego księżycowego szlaku za sobą, było już praktycznie ciemno, a po prawej stronie mieliśmy zalesione wzniesienia, które zaczęły nas kusić możliwością rozbicia namiotu. Od czasu do czasu trafialiśmy na polne drogi lub rozjeżdżone traktorami dukty, które jednak nie nadawały się pod koła CBFy – za dużo błota. Trafiliśmy tylko raz na ścieżkę, która prowadziła w fajne zarośla i dawała szansę przejazdu. I tu właśnie pech. Zatrzymaliśmy się tam, żeby rozpoznać teren i ew. skręcić w pole, ale w tym samym momencie w oddali zaczęły majaczyć światła samochodu, gramolącego się w naszym kierunku. Uznaliśmy, że trzeba przeczekać, aż przejedzie, żeby nikt nie widział, gdzie wjeżdżamy i się nami nie zainteresował.
I co?
Po kilku cholernie długich minutach auto do nas dojechało i… zatrzymało się, bo blokowaliśmy mu motocyklem wjazd w tę samą dróżkę, w którą chcieliśmy wjechać!
Myślałem, że już naprawdę mnie rozerwie ze złości…
Klnąc świat i jego okolice pojechaliśmy dalej i po kilku kilometrach dojechaliśmy do wybawienia – asfaltowej drogi DN13.
Miałem dość denerwowania się, siedzenia w przemoczonych ciuchach i kombinezonie przeciwdeszczowym. Chciałem już się gdzieś ogrzać i napić piwa. Zatrzymaliśmy się więc przy pierwszej napotkanej stacji paliw (w miejscowości Rupea), gdzie po zatankowaniu po prostu wbiliśmy się do dwugwiazdkowego motelu przy stacji. Cena 100 lei za nocleg nie była najgorsza, choć i tak stanowiła dla nas nauczkę. Mogliśmy już dawno siedzieć w ciepełku za 30 lei mniej i spędzić wieczór w dużo mniej nerwowej atmosferze.

W motelu porozwieszaliśmy gdzie się dało mokre rzeczy – kombinezony, motocyklowe ciuchy, buty itd., wzięliśmy prysznic (który wylał się na całą podłogę i zamoczył nam ręczniki motelowe :P) i wreszcie mogliśmy odpocząć.
Ale nie, zanim poszedłem spać, postanowiłem jeszcze spróbować przywrócić do życia aparat fotograficzny. Aby wysuszyć elektronikę, postawiłem rozłożony aparat nad żarówką lampy, z której wcześniej zdjąłem abażur. No i cóż, aparat wysechł i zaczął działać, ale przy okazji usmażył się wyświetlacz… Czarna plama zajęła ok. 3/4 jego powierzchni… Brawo ja!
Wszystkie te wieczorne perypetie miały dla nas jeden pozytywny aspekt. Zajechaliśmy znacznie dalej, niż planowaliśmy, więc trasa do kanionu Bicaz nam się mocno skróciła.
Tego dnia przejechaliśmy 436 km.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *