Dzień 2 – 30 czerwca 2015 r.
Noc przebiegła w miarę spokojnie, poza dziwnymi odgłosami dochodzącymi z lasu. Poranek podarował nam przyjemną, bezdeszczową aurę.
Wszamaliśmy jakieś śniadanko, zwinęliśmy obóz i kwadrans po 9:00 wsiedliśmy na CBFę.
Uznaliśmy, że nie będziemy wracać do głównej drogi, tylko spróbujemy przebić się jakoś na południe do krajowej DN76.
Trasa nasza biegła gruntówkami i szutrem.
Przynaję się bez bicia, że się zupełnie zgubiliśmy. Dało nam to co prawda możliwość posmakowania tej dzikiej Rumunii, gdzie turyści raczej nie zaglądają, niemniej jechało się przeciętnie i CBF dostała niezły wycisk. Monika się za to cieszyła jak dziecko przy każdym stadzie owiec i wałęsającej się bez nadzoru krowie :).
Nie wiem za bardzo jak, ale zupełnym przypadkiem w pewnym momencie wpadliśmy na super asfalt, który po paru kilometrach zaczął wydawać mi się znajomy.
A gdy na znakach pojawiła się nazwa Rosia, to już wiedziałem, że jestem na drodze nr 764, którą z Krzyśkiem w 2013 r. wracaliśmy do Polski.
Droga ta doprowadziła nas do Beuis, a po drodze minęliśmy Kemping Turul w Remetea, gdzie z Krzyśkiem zaliczyliśmy ostatni rumuński nocleg :).
No i niestety okazało się, że popełniliśmy błąd wybierając tę trasę. Droga DN76 była rozkopana na całej długości – remonty mostów i nawierzchni jednocześnie. Długie wahadła, dziury, pył, kurz, szuter i – na deser – nieziemski upał. Ruch ogromny – kupa ciężarówek, TIRów, osobówek. Po drodze, żeby było weselej, wypadek – autobus zgubił skrzynię biegów (!). Normalnie jak w kreskówce – autobus stał na drodze, a za nim ciągnął się przez jakieś 150 metrów pas rozlanego oleju, leżących drobnych części i śrub, zakończony urwaną skrzynią biegów :).
Ale najgorsze jednak w tym całym bałaganie było stanie na światłach wahadłowych. Myśleliśmy, że zdechniemy z przegrzania – każde wahadło oznaczało kilka dobrych minut stania, podczas których silnik CBFy chciał się roztopić. Dobrze, że mieliśmy do pokonania tylko 20km w tej rzeźni i za miastem Stei odbiliśmy na drogę DN75. Niestety, dojazd do wybawienia zajął nam dobrą godzinę czasu…
Nasze poranne błądzenie i rozkopana droga mocno opóźniły nasze postępy i z wolna zapowiadało się, że będzie to kolejny tranzytowy dzień – zaczęliśmy rozważać dojazd pod Transalpinę i przejazd nią dopiero rankiem następnego dnia.
Droga DN75 – dla odmiany – okazała się całkiem przyjemna. Zahacza ona na jednym odcinku o Park Narodowy Apuseni gdzie dosyć fajnie się wije.
Tam, gdzieś przed wioską Vartop, przy drodze spotkaliśmy luzem puszczone kucyki i konia. Gdy się zatrzymaliśmy, te pierwsze, zaciekawione naszą obecnością, podeszły, po czym zaczęły wąchać i podgryzać nam kurtki. Monice nic więcej do szczęścia nie trzeba było – mogła pogłaskać sobie koniki i nastrzelać im kilka fotek :). Wszystkie poprzednie trudy momentalnie odeszły w niepamięć.
Dalej pogoniliśmy na Albac i w stronę Campeni. Co jakiś czas napotykaliśmy na drodze psy, które albo leniwie leżały na asfalcie, albo próbowały za nami gonić, zajadle szczekając. Oczywiście były też wszechobecne i luzem wałęsające się krowy.
Niestety pogoda po południu zaczęła się psuć i w pewnym momencie zaczęło nam padać… Także przejazd drogą DN74A do Abrud i dalej DN74 do Alba Lulia i Sebesu nie zapadł mi jakoś szczególnie w pamięci, a Monika walczyła, żeby nie zasnąć. Ot puste, tranzytowe kilometry w niesprzyjającej aurze.
Za Sebesem, na początku Transalpiny, nieznacznie się wypogodziło, a za plecami została nam granatowa chmura.
Tam gdzieś zatankowaliśmy po korek, przesuszyliśmy kombinezony przeciwdeszczowe kładąc je na trawę i ok. 16:00 wystartowaliśmy drogą DN67C w stronę Novaci, tj. na Transalpinę :). Naturalnie „serce” Transalpiny jest kupę kilometrów dalej, ale już na tym dojeździe jest kilka ciekawych miejsc, przy których robiliśmy krótkie pauzy dla obiektywu aparatu.
Przede wszystkim są tam wytworzone przez sztuczne zapory dwa zalewy – Tau-Bistra i Oasa. Był tam po drodze też jeden odcinek drogi totalnie bez asfaltu, wyglądający trochę jak droga przez kamieniołom.
Po wielu kilometrach w całkiem sprzyjającej pogodzie i po niezłym asfalcie…,
… dojechaliśmy do skrzyżowania dróg w Obarsia Lotrului. Ponieważ jest to już całkiem wysoko w górach, dzień miał się ku końcowi, a wiszące chmury straszyły deszczem, zrobiło się zimno. Ponadto byłem już nieco zmęczony jazdą i wizja pokonywania mokrej Transalpiny do mnie nie przemawiała. Chciałem znaleźć nocleg, aby zaatakować przełęcz następnego dnia. Widząc więc jakiś ośrodek i grupę polskich motocyklistów, którzy pod niego zjechali, postanowiłem „owczym pędem” do nich dołączyć.
Ośrodek oferował pokoje albo domki. Te ostatnie były tanie, ale wyglądały jak zniszczone, zapleśniałe rudery. Mnie to jakoś nie odstraszało, ale Monice się miejsce nie podobało i wolała szukać czegoś innego.
Podsłuchaliśmy wtedy rozmowę pomiędzy innymi motocyklistami, z której wynikało, że kilka kilometrów dalej w stronę Petrosani jest jakaś większa baza noclegowa i że warto tam spróbować szukać kwatery.
Ruszyliśmy więc zgodnie z tym co usłyszeliśmy i… okazało się, że usłyszeliśmy źle. Ośrodek turystyczny był bowiem nie w stronę Petrosani, a dokładnie w przeciwnym kierunku… 😉
Nim się zorientowaliśmy, już wspinaliśmy się ostro na „serce” Transalpiny i… jakoś nie zawróciliśmy ;).
Trasa była mokra, ale na szczęście nie padało. Nie dało się w pełni wykorzystać potencjału trasy (w motocyklowym sensie), ale widoki i klimat tak czy siak nam się udzieliły.
W sumie to na tej drodze trudno tego nie poczuć. Widoki są piękne, góry majestatyczne, a gruba pokrywa chmur i jej strzępy poprzyklejane jak wata do zboczy dodawały dodatkowego uroku podczas naszego przejazdu.
Po drodze zatrzymaliśmy się w górskiej miejscowości Ranca, gdzie chcieliśmy zapytać o nocleg i znaleźć sklep. Monika była przy tym przez dłuższy czas bezużyteczna ponieważ zobaczyła kilka osiołków i jej system percepcji przestał reagować na jakiekolwiek inne bodźce ;).
Zakupy w znalezionym sklepie zrobiłem więc sam (piwo, pieczywo, baterie do aparatu), a Monika musiała zrehabilitować się pytając o cenę noclegu.
Jak można się było spodziewać, na takim odludziu i w samym sercu Transalpiny ceny był dla nas zbyt wysokie. Pojechaliśmy więc dalej, zjeżdżając ostatnimi serpentynami w dół.
Po tym niespodziewanym i nie do końca planowanym pokonaniu całej Transalpiny, dojeżdżając do Novaci, nagle przy drodze zuważyliśmy znak domu gościnnego Ileana. Zatrzymałem się z refleksem pilota odrzutowca, zaledwie 200 metrów dalej ;). Zauważyła to stojąca przy drodze właścicielka i popędziła w naszą stronę, krzycząc coś, co pewnie oznaczało propozycję noclegu. Miała kobita czuja i fajną cenę – zaledwie 60 lei za naszą dwójkę. Oczywiście na nocleg się zdecydowaliśmy. Po długim dniu kwatera sama spadła nam z nieba.
Warunki w domu gościnnym były całkiem fajne.
Motocykl stanął na zamkniętym podwórzu pod zadaszeniem, a my dostaliśmy do dyspozycji pokój z małżeńskim łóżkiem, paroma dodatkowymi meblami, cały kuchenny kąt do korzystania i możliwość wzięcia prysznica. Właścicielka przyniosła nam też butelkę lokalnego bimbru na ogrzanie – chyba zrobiło jej się żal zmarzniętej Moniki :).
Po całym dniu na motocyklu w zmiennych warunkach pogodowych, przyjemnością było wydostanie się z motocyklowych ciuchów, prysznic, piwo… Bimbru spróbowałem, ale był mocarny, więc zrobiłem tylko jeden łyk. Monika się nie zdecydowała ;).
Po kolacji, przed pójściem spać, siedliśmy jeszcze nad mapą i ustaliliśmy trasę na następny dzień.
Ogólny kierunek – szosa Transfogaraska i kanion Bicaz. A co tak naprawdę wyjdzie – to życie miało pokazać.
Tego dnia pokonaliśmy 401 km.