.: Moje przygody z motocyklami :.

Męska Rumunia 2018 (4)



Menu:

Strona główna
Nowości
Motocykle
Wyjazdy
Warsztat
Galeria
Autor

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>

Dzień 4 - 21 wrzesień 2018 r.

Kiedy żona zaczyna przesyłać Ci sprośne zdjęcia, a koledzy oglądać się za mamuśkami 50+, to znak, że czas wracać do domu. Wszyscy byliśmy zgodni, że chcemy być w Rybniku w sobotę 22 września.
Wstaliśmy dosyć późno, grubo po 8:00 rano.



Na śniadanie zeszliśmy o 9:00. Zamówiliśmy sobie po omlecie i przez pomyłkę naleśniki. Ja naleśnika jeść nie chciałem, więc chłopaki pokazali kelnerce, że chcą tylko dwie porcje. A ona, nie ogarniając nic w obcych językach, zrozumiała że cała nasza trójka chce po dwa naleśniki… Jakoś musiałem to przeboleć i… zjadłem wszystko, co mi podali ;).



Z pokoju wyprowadziliśmy się ok. 10:00 rano.



Mnie jakoś wczorajszy uślizg koła ciągle nie dawał spokoju, więc podczas pakowania bagażu na motocykl, „nożnie” sprawdziłem ciśnienie w tylnym laczu. Opona ugięła się pod naciskiem buta dosyć znacząco. Ciśnienie musiało spaść o dobre 1,5 Bara lub lepiej…
Nie mając żadnej innej możliwości postanowiliśmy wstrzelić w oponę dawkę dwutlenku węgla z zestawu naprawczego do opon i tak zajechać na najbliższą stację z kompresorem. Przy okazji udało nam namierzyć winowajcę zamieszania. Był nim gumowy kołek, którym miesiąc wcześniej doraźnie załatałem dziurę w oponie. Potraktowany śliną puszczał bąbelki jak ta lala.
Browar wyciągnął zestaw naprawczy i zaczął się balet. Nikt z nas nie wpadł na pomysł przeczytania instrukcji pompki, więc po wkręceniu w nią naboju i nałożeniu całości na wentyl koła, inwencja nam się skończyła. Nie usłyszeliśmy syknięcia, nabój nie zrobił się zimny, opona nie stwardniała. Nic, echo. Kilka minut walki skończyło się rozszczelnieniem naboju i wypuszczeniem jego zawartości w atmosferę… ;)
- Ten zestaw naprawczy jest chujowy – stwierdził Browar.
Przy drugim naboju odwiesiliśmy męską dumę na kołek i zajrzeliśmy do instrukcji. Dzięki niej znaleźliśmy spust ciśnienia w pompce i… udało nam się wstrzelić dawkę dwutlenku węgla w oponę.
- E, jednak ten zestaw jest zajebisty! – skonstatował Browar.
Z ogólnej liczby pięciu posiadanych przez nas gazowych nabojów zużyliśmy trzy, z czego dwa poszły w oponę. Gdy usiadłem na motocyklu koło nie ugięło się tak, jak przed operacją, więc mogliśmy wreszcie ruszyć w drogę.
Plan na dziś był prosty. Kierunek – Polska i zajechać jak najdalej przy użyciu najszybszych dróg.
Opuściliśmy parking hotelu, ominęliśmy Cartisoarę i drogą DN1 pojechaliśmy w stronę Sybinu. Stację z kompresorem znaleźliśmy dopiero po ok. 40km na rondzie w Colonia Talmaciu. Dopompowałem tylne koło do prawie 3 Barów, po czym poszliśmy kupić autostradowe winiety. Stacja była mocno oblegana, więc naczekaliśmy się nim przyszła nasza kolej. Poprosiliśmy o winiety, daliśmy trzy dowody rejestracyjne i… Kobita za kasą dostała zwarcia. Klikała coś po ekranie, zaglądała do papierów, w końcu poprosiła koleżankę o pomoc… A za nami kolejka do drzwi. I gdy już nasze zniecierpliwienie sięgało zenitu, pani wysapała „no vinete” i oddała nam dowody rejestracyjne…
Nieco zirytowani niepotrzebną stratą czasu wyszliśmy na zewnątrz z zamiarem zakupu winiet na stacji po drugiej stronie ronda. Coś mnie jednak tknęło, żeby zapytać wujka Gugla o te nieszczęsne winiety i… Okazało się, że poziom zdolności lingwistycznych pani za kasą szedł w parze z poziomem naszej wiedzy. Konsultacja z netem uzmysłowiła nam, że „no vinete” nie oznaczało, że winiet na tej stacji nie kupimy, tylko że w Rumuni winiety dla motocykli nie są wymagane… :)
Śmiejąc się z własnej głupoty opuściliśmy stację i kilka kilometrów dalej, przed Sybinem, zapięliśmy autostradę A1.



Prędkość ustabilizowała się na poziomie 150km/h i zrobiło się nudno… Ominęliśmy Sybin, potem Sebes i za Deva, po niemal 150km, autostrada się skończyła. Na następne 60km musieliśmy przeprosić się z drogami lokalnymi, po których znowu mieliśmy wjechać na A1.
Na postój i tankowanie zatrzymaliśmy się w wiosce Dobra ok. 13:00. Tyłki odpadały nam nieco od ciągłej jazdy, którą mocno utrudniał gęsty ruch. Cały tranzyt pchał się tą „wyrwą” w autostradzie. Dokładając do tego sporo wzniesień, zakrętów i podłej jakości asfalt, otrzymywaliśmy przepis na niezłą rzeźnię. Na te 60km straciliśmy grubo ponad godzinę.
W rejonie wioski Margina wróciliśmy na zbawienną autostradę. Od tego miejsca mieliśmy już nie opuszczać dróg szybkiego ruchu aż do Polski.
Krótki odpoczynek zrobiliśmy sobie na wysokości Arad ok. 14:45, a granicę z Węgrami osiągnęliśmy pół godziny później. Przed przejściem granicznym był gigantyczny korek, który ominęliśmy powoli poboczem i mało elegancko wbiliśmy się w kolejkę samochodów tuż przed budkami celników. Pokazaliśmy im dowody osobiste i bez żadnej głębszej kontroli Rumunię opuściliśmy. W tym momencie odzyskaliśmy godzinę czasu i z 15:30 zrobiła się 14:30 :).
Pierwszy postój po paliwo na Węgrzech zrobiliśmy po ok. 65km ostrego poganiania autostradami M43 i M5. Browarowi zaczęło się nudzić i kilka razy wystrzelił pełną parą do przodu. Ynciol też mnie wyprzedzał, a ja starałem się tych 160km/h nie przekraczać. Jakoś resztki instynktu samozachowawczego nie pozwalały mi rozpędzać się bardziej na własnoręcznie kiepsko połatanej oponie ;). Zresztą postój moje obawy potwierdził. Od prędkości, temperatury i ciśnienia kołek zaczął wyłazić z opony. Rano był jeszcze płaski, na równi z bieżnikiem opony, a teraz wystawał z niej o jakiś milimetr…



Rada w radę postanowiliśmy oponę naprawić. Byliśmy na stacji benzynowej wyposażonej w kompresor, więc warunki do tego mieliśmy stokroć lepsze, niż przy potencjalnej awarii w losowym miejscu na trasie.



Zapchałem CBF pod kompresor, wyciorem z zestawu naprawczego przepchnęliśmy stary kołek do środka opony, potem klej, gumowy sznur, szydło i… voila!



Pozostało nadmiar sznura obciąć, dopompować koło i mogliśmy jechać. Cała operacja trwała kilka minut :). W drogę ruszyliśmy ok. 15:15.
Następne półtorej godziny było przeraźliwie nudne. Po załataniu opony teoretycznie powinienem pół godziny jechać z prędkością 90km/h, aby sznur dobrze zwulkanizował się z oponą. Wytrzymałem 10 minut z prędkością 120km/h… Potem wróciliśmy do naszej przelotowej 150km/h. Emocje jak przy szachach. Nie działo się nic, można było zasnąć…
Przed 17:00 znaleźliśmy się na wysokości Budapesztu. Już mocno połamani i głodni zjechaliśmy na stację, aby trochę odpocząć i coś przegryźć.



Napiliśmy się kawy i uznaliśmy, że noclegu poszukamy w okolicach Gyor.
Autostradowa obwodnica Budapesztu doprowadziła nas do autostrady M1, a ta pod sam Gyor. Z drogi szybkiego ruchu zjechaliśmy ok. 18:00 i w centrum miasta uzupełniliśmy paliwo w motocyklach. Teraz ja zdałem się na chłopaków, którzy w necie wyszukali potencjalny nocleg.



Po dojechaniu pod wskazany adres trochę się przestraszyliśmy. Dzielnica miasta wyglądała biednie i jakoś nie do końca bezpiecznie. Z noclegu szybko zrezygnowaliśmy i wyszukaliśmy nowe miejsce bliżej centrum – Pensjonat Pető Panzió Győr.



Jego okolica robiła już dużo lepsze wrażenie, a motocykle mogły stanąć na zamkniętym za dwiema bramami ciasnym podwórku. Nie było się więc nad czym zastanawiać.



Do wynajętego pokoju wprowadziliśmy się ok. 18:40. Ja byłem już wściekle głodny, więc walnąłem focha, gdy chłopaki postanowili jeszcze się wykąpać przed wyjściem na miasto. Mój wkurw trochę sprawę jednak przyspieszył – prysznic wzięliśmy wszyscy (i każdy z osobna :P), a z pensjonatu wyszliśmy chwilę po 19:00.
Centrum Gyoru po zmroku zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Zadbane kamienice, bulwar nad rzeką, sporo zabytków, fajne oświetlenie, brukowane uliczki. Przypominało mi to wieczorne spacerowanie po Salzburgu…



Wleźliśmy do praktycznie pierwszej knajpy, jaką napotkaliśmy. Wszystkie zewnętrzne stoliki były zajęte, więc usiedliśmy w środku. Lokal był bardzo ciekawie urządzony. Drewno, tapety, stare zdjęcia, boksy do siedzenia ze skórzanymi obiciami… Naprawdę przyjemnie się w środku siedziało, z wyjątkiem panującej tam wysokiej temperatury.
Zamówione jedzenie i piwo przyszło stosunkowo szybko. Ja wziąłem sobie hamburgera, którego wysokość dorównywała kuflowi piwa, Browar jadł rybę, a Ynciol spaghetti.



Wszystko pięknie podane, wykwintne i pyszne. Nie spieszyło nam się zatem, żeby wracać do pensjonatu - siedzieliśmy tam ponad półtorej godziny.



Po wyjściu z restauracji chłopaków zaczęło nosić i postanowili pójść jeszcze gdzieś na piwo. Stosowne miejsce znalazło się szybko i tym razem usiedliśmy przy stoliku na dworze. Tam przy piwku gawędziliśmy jeszcze dobre 45 minut, konstatując szybko, że zaraz obok było wejście do klubu nocnego.
Na rozchodniaczka chcieliśmy zamówić sobie Jagermeistra, ale niestety trunku tego nie mieli. Obsługująca nas kelnerka zaproponowała nam więc coś innego, co twierdziła, że jest bardzo podobne. Zaryzykowaliśmy, wypiliśmy, ale mi nie podeszło. Smakowało jak fluoryzacja ;).
Knajpę opuściliśmy ok. 22:30 i spacerowym krokiem, grzecznie wróciliśmy do naszego pensjonatu. Był już późny wieczór, ale długo jeszcze rozmawialiśmy leżąc w łóżkach.
Tego dnia przejechaliśmy 750 km.


Pokonana trasa.

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>

Góra strony

Copyright (c) by zbyhu