.: Moje przygody z motocyklami :.

Męska Rumunia 2018 (1)



Menu:

Strona główna
Nowości
Motocykle
Wyjazdy
Warsztat
Galeria
Autor

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>

Dzień 1 - 18 września 2018 r.

Wieczorem w poniedziałek 17 września wlazł mi do mieszkania jakiś zagubiony kot. Połaził, pomiauczał, jeść dostał i godzinę później uznał, że jest u siebie. Monika ma silną alergię na koty, więc niestety przygarnąć go nie mogliśmy i na noc wylądował na dworze.
Rano 18 września wstałem o 5:00 rano. Prysznic, śniadanie, kawa, zbroja i przed 6:00 wyszedłem z bagażami z chaty. Pół sekundy po otwarciu drzwi wyjściowych wczorajszy kot rzucił się na mnie jak puma i rozdarł japę. Miauczał jak opętany! Czekał pod drzwiami całą noc. Nie chciał pozwolić mi dojść do garażu – wybiegał mi pod nogi i się zatrzymywał – musiałem go omijać, żeby nie zasadzić mu przypadkowego kopa.
Wyciąganie motocykla, dopompowanie tylnego koła (znowu uciekło pół Bara!) i montowanie bagażu odbyło się przy nieustannym miauczeniu, drapaniu i ocieraniu o nogi. Zwierz nawet wskoczył na motocykl i stwierdził, że jedzie ze mną. A gdy go chciałem zdjąć z baku Hondy, wlazł mi na ramiona ;).



Żal mi było trochę przybłędy, ale miałem związane ręce i uznałem, że Monika wychodząc do pracy, też się na niego natknie. Odpaliłem więc sprzęta i podjechałem na stację Crab w Gotartowicach, zostawiając sierściucha na podwórku.
Na stacji byłem przed czasem. Browar pojawił się punkt 6:00, a Ynciol pół minuty po nim. Byliśmy z Browarem pełni podziwu dla jego punktualności. Spóźnił się tylko 1 dzień i ani minuty więcej! ;) Prężył się przy tym na świeżo kupionym Tygrysie, w nowych jasnych ciuszkach i w lśniącym, białym kasku. Globtroter pełnym ryjem! ;)



Ponieważ była to moja piąta podróż do Rumunii, zostałem przewodnikiem. Po dopełnieniu zbiorników ruszyliśmy moją standardową drogą, którą kilka razy już pokonywałem z Moniką na plecach.
Trasa biegła więc przez Pszczynę, Bielsko, Żywiec i Zwardoń, gdzie wjechaliśmy na Słowację. Na ekspresówce D3 wyszła mgła i zrobiło się pieruńsko zimno. Ale nikt nie sygnalizował potrzeby poprawy komfortu cieplnego, więc jechaliśmy bez postoju.
Zatrzymał nas dopiero korek przed Cadcą, tuż za zjazdem z D3. Oj, nawet nam ciężko było się przeciskać po wąskiej drodze, a gdy już próbowaliśmy, to raz wpakowaliśmy się w ładny kocioł, gdy z podporządkowanej wyjechał nam pod koła buldożer. Kod brązowy, ale udało się wyhamować i jakoś sytuację wymanewrować…
Po ominięciu Cadcy nie było wiele lepiej. Dużo samochodów i ciężarówek, kłopoty z wyprzedzaniem, a w końcu (za Żyliną i Martin) kolejne korki spowodowane remontem drogi nr 65 i ruchem wahadłowym na kilku odcinkach. Za każdym razem przepychaliśmy się pod sygnalizator świetlny na czoło korka i startowaliśmy na zwężeniu jako pierwsi. Przy trzecim wahadle Browar stracił cierpliwość i widząc dopiero co odpalone czerwone i odjeżdżający zwężeniem ogon samochodów, machnął na nas ręką, ominął ostatnie kilka ciężarówek i poszedł pełnym ogniem, aby dogonić szczęśliwców, którzy załapali się na przejazd. Niewiele myśląc pojechaliśmy za nim i… gdy dogoniliśmy ostatni samochód jadący po zwężeniu, za nami błysnęły koguty radiowozu…
Kod brązowy nr 2. Zatrzymaliśmy się na poboczu, Policjanci do nas podeszli i z uśmiechem na ustach zaproponowali po 20e od łebka za odwalony występ. Jako jedyny miałem trochę Euro przy sobie, więc zapłaciłem za nas wszystkich i po chwili mogliśmy jechać dalej.



Browar nalewał się potem, że wystarczyło 500m jego prowadzenia, żebyśmy załapali się na mandat. Przez resztę wyjazdu już do przodu się nie wyrywał i więcej mandatów nie dostaliśmy ;).
Ostatnie wahadło ominęliśmy objazdem – równoległą, wąską drogą prowadzącą przez Blatnicę. Był to strzał w dziesiątkę – jechaliśmy tam wreszcie sami, bez stada TIRów i nie staliśmy w korkach.
W dalszej trasie było już nieco spokojniej. Po ominięciu ostatniego wahadła skręciliśmy na drogę nr 14 i puściliśmy się zakrętasami w stronę Bańskiej Bystrzycy. Browar od rana jakoś nie bardzo ogarniał, bo źle się czuł, więc został gdzieś w tyle z Ynciolem. Ja natomiast z winkli nie miałem ochoty rezygnować, więc leciałem sobie pełnym ogniem :). Zatrzymało mnie dopiero wahadło na końcu trasy, gdzie też chłopaki, z rogalami na ustach, do mnie dołączyli.
Z Bańskiej Bystrzycy pojechaliśmy w stronę Zwolenia, gdzie zatrzymaliśmy się ok. 10:15 na stacji, aby uzupełnić paliwo. Ynciol już dużo wcześniej sygnalizował mi potrzebę tankowania, co mnie trochę zdziwiło. Sądziłem, że niższe pojemności i liczba cylindrów w silnikach Tygrysków spowoduje, że to moja krowa będzie najbardziej paliwożerna. A tu przez cały wyjazd było wręcz odwrotnie. Przeważnie tankowałem najmniej lub tyle samo co chłopaki. Zwykle też to Tygryski zaczynały być głodne, gdy ja jeszcze miałem zapas paliwa na ok. 50-80km.



Za Bańską Bystrzycą przelecieliśmy przez Łuczeniec i osiągnęliśmy przejście graniczne w Putnok. Nudę Węgier postanowiliśmy przełknąć jak najszybciej przy użyciu autostrad, więc przed Miszkolcem kupiliśmy ok. 13:00 na stacji winietki.



I zaczęły się senne kilometry: M30, M3 i M35. Nic tylko pola, słońce i 150km/h na szafie. Zatrzymał nas dopiero brak paliwa i tankowanie w okolicach Debreczyna, a potem już granica z Rumunią w Artand, którą osiągnęliśmy ok. 15:20.



Na granicy musieliśmy z Ynciolem wyciągnąć trochę waluty ze ściany, więc straciliśmy dobre 10 minut. Uciekła nam też godzina z powodu zmiany strefy czasowej, także nagle zrobiła się 16:30.
Plan mój obejmował dotarcie do Kempingu Turul w Remetea. Nie mieliśmy zaklepanego noclegu, więc chciałem dojechać tam jak najszybciej, jeszcze za dnia. Czas naglił. Ale miałem też jeszcze jeden zamysł, który skłonił mnie do zboczenia z trasy, którą sugerowały guglowe mapy. Chciałem odnaleźć i pokazać chłopakom drogę, którą leciałem po raz pierwszy w 2013 r. wracając z Rumuni. W 2016 r. próbowałem ją odnaleźć z Moniką na plecach i przeczołgałem nas wtedy przez szutrową masakrę, nie mając w GPSie map Rumunii. Tym razem miałem zapisany numer drogi – 764 – więc wierzyłem, że się uda.
Pierwsze kilometry przez Rumunię były tragiczne. W Oradei zastał nas makabrycznie ciężki ruch i nie mniejszy na trasie DN1, a rumuńscy kierowcy wydawali się wyjątkowo podekscytowani możliwością pokazania nam swoich drogowych bandyckich nawyków. Czasem naprawdę ciężko było ich wyprzedzić ;), a wręcz często to my byliśmy przez nich wyprzedzani. Ynciola jeden taki baran po prostu zepchnął na skraj jezdni, gdy skończyło mu się miejsce na lewym pasie. Można było zaobserwować też pewną zależność - im jeden z drugim większego szrota prowadził, tym agresywniej jechał. Po nudnych Węgrzech czuliśmy się jak Sasha Grey w swej najbardziej widowiskowej produkcji...
Z nieopisaną ulgą opuściliśmy w miejscowości Alesd ten drogowy Armageddon i zapięliśmy mlekiem i miodem płynącą, piękną, krętą, pustą asfaltówkę nr 764 :D.
Ale… No właśnie… Mlekiem i miodem płynący asfalcik dziwnie szybko zaczął być dziurawy, więc choć był kręty, to jechało się słabo. Potem i asfaltu brakło - pojawiły się kocie łby. Może i piękne były, ale nie tak to miało wyglądać.



Na koniec brakło i kocich łbów – pojawił się kamienisty, szutrowy dukt… Chłopaki w lusterkach zniknęli w chmurze pyłu, a ja leciałem jak szybko się dało, przeżywając „deja vu”. Cioraliśmy tym samym szutrem, w który wpakowaliśmy się z Moniką dwa lata wcześniej… :)



Po 30km masakry kamienno-pyłowej dojechaliśmy do skrzyżowania z „moim” asfaltem. Browar spłakany był ze śmiechu, a motocykle upierdolone malowniczo.



Nowiutkie wdzianko Ynciola nieco się zużyło, ale właściciel zyskał wygląd rasowego podróżnika, który właśnie wrócił z rajdu po Afryce.
Teraz już wiem, że asfalt, który pamiętam z 2013 r., jest odcinkiem drogi pomiędzy Beius i Borod i ma dwa numery: 764 i 764D. Jego numeracja zmienia się niepostrzeżenie na tym właśnie skrzyżowaniu. Startując z Beius (tak jak ja w 2013 r.) łatwo to przeoczyć, gdyż asfaltowy dywanik leci ciągle „na wprost”, zaczynając się jako droga nr 764 i płynnie przechodzi w 764D… Pierwotny numer jest prostopadłym, szutrowym odbiciem w lewo, prowadzącym do Alesd, z którego właśnie przyjechaliśmy…
Nic no. Może przy następnej wizycie w Rumunii wreszcie odnajdę ten nieszczęsny asfalt. Do trzech razy sztuka ;).
Od tego momentu było już z górki. Bez najmniejszego problemu po cywilizowanej nawierzchni dojechaliśmy do wioski Remetea i tuż przed 19:00 lokalnego czasu odnaleźliśmy nasz kemping. Brama była otwarta, więc wjechaliśmy na teren pod recepcję.



Kemping był zupełnie pusty, więc Browar chwycił za telefon i zadzwonił pod widniejący za szybą recepcji numer. Udało mu się dodzwonić do właściciela, który też po kilku minutach przyjechał do nas na skuterze.
Wynajęliśmy sobie domek, zostaliśmy poczęstowani lokalnym bimbrem i dostaliśmy jeszcze na jutrzejsze śniadanie trzy dorodne pomidory. Motocykle wylądowały pod samym domkiem, a my po rozpakowaniu i przebraniu się, ruszyliśmy na spacer do sklepu po prowiant na ognisko.



No i jak to w Rumunii bywa, na dzień dobry natknęliśmy się na pędzone drogą stado krów. Monika byłaby w siódmym niebie…



Po szybkich zakupach wróciliśmy na teren kempingu i, racząc się złocistym płynem, rozpaliliśmy ognisko. Mając do dyspozycji dużo suchych liści spadających z drzew, poszło nam to sprawnie (bez wspomagania benzyną), toteż po chwili już kiełbaski skwierczały nad ogniem.



No i co tu dużo pisać! To było to, na co czekaliśmy cały rok! Relaks przy ogniu, kupa śmiechu, dobre piwo i … No właśnie, kiełbasa. Pierwszy raz w Rumunii nie trafiłem w to, co zawsze tak wychwalałem. Nie mogę powiedzieć, że była niesmaczna, ale… nie do końca mogę powiedzieć, że była smaczna ;). Była dziwna, nie podobna do niczego, co do tej pory jadłem. Smak był ciekawy, inny, niemniej nieco rozczarowujący. Taka łyżeczka dziegciu, żeby nie było za dobrze ;).



Przy ognisku siedzieliśmy do 23:30 lokalnego czasu. Najedliśmy się do syta i opróżniliśmy sporo puszek piwa Bucegi. Potem już zmęczenie wzięło górę i po umyciu zębów padliśmy spać. Kąpiel odłożyliśmy na poranek.
Tego dnia przejechaliśmy 730 km.


Pokonana trasa.

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>

Góra strony

Copyright (c) by zbyhu