Dzień 1 – 11 sierpnia 2017 r.
Wstałem o 5:10 rano. Umówieni byliśmy na stacji BP na wylocie w stronę Raciborza, za blokiem moich rodziców.
Wszystkie bagaże miałem już przygotowane, więc niecała godzina była dla mnie wystarczająca, aby dotrzeć na stację na czas. Zresztą, cóż to było za wielkie pakowanie! Kufer centralny – klik – i już! 😉 Jeżdżąc od kilku lat przeważnie z Moniką na plecach już zapomniałem jakie to łatwe w pojedynkę :).
Pogoda była w miarę znośna, choć wiedzieliśmy, że raczej deszcz nas na trasie nie ominie.
Na stacji byłem pierwszy. Browar pojawił się punktualnie o 6:00, a Ynciol w zasadzie też, bo spóźnił się tylko 10 minut ;).
Mati miał do nas dołączyć dopiero wieczorem pod Orlim Gniazdem, bo ruszał od siebie z Niemiec.
Każdy z nas uzupełnił paliwo i po chwili małpowania, ruszyliśmy w drogę. Pamiętam jeszcze tylko, że zastanawiałem się przed ruszeniem, czy założyć polar pod kurtkę, mimo że miałem już założony sweter. Poranek był chłodny i choć wydawało się, że sweter wystarczy, to jednak w długiej trasie wiatr mocno wyziębia. Browar wówczas tylko parsknął śmiechem i powiedział, że na trasie z czasem zrobi się zajebiście gorąco i nawet ten sweter nie będzie mi potrzebny. Sam miał pod kurtką tylko bieliznę termoaktywną…
Polara nie założyłem i ruszyliśmy w drogę. Przebiliśmy się opłotkami do autostrady A1 w Świerklanach i – wiooo! 🙂
Browar na początku – podjarany wyjazdem – ostro się wygłupiał. Wyprzedzał nas na pełnym gwizdku, zwalniał, coś tam machał i śmiał się pod kaskiem. Oczywiście dłużny mu nie byłem i do granicy z Czechami, lecąc przeważnie 150km/h, cały czas mieliśmy ubaw po pachy.
Po przekroczeniu granicy w Gorzyczkach powoli się uspokoiliśmy i zaczęliśmy pilnować ograniczeń prędkości, z marginesem +10km/h ;).
Jako pierwszy cel dzisiejszej wycieczki miałem wbite w komórkę Orle Gniazdo, czyli Herbaciarnię na Kehlsteinie. Leży ona w Bawarii, na pograniczu z Austrią, nieco poniżej Salzburga. Postanowiłem całkowicie zaufać guglowym mapom i prowadziłem chłopaków tak, jak one prowadził mnie :).
Już ok. 8:35 byliśmy w okolicy Brna. Zatankowaliśmy w tych rejonach sprzęty i pognaliśmy dalej przez Znojmo ku granicy z Austrią. Kolejny postój z tankowaniem wypadł nam już w Austrii, w okolicy Hollabrunn.
Od dłuższego czasu obserwowaliśmy pogarszającą się pogodę, a ze stacji benzynowej mieliśmy wspaniały widok na bure, granatowe niebo.
Nie czekając na deszcz, od razu założyliśmy przeciwdeszczowe kondony. No, przynajmniej 2/3 z nas – Browar nie miał nawet swetra. Już nie parskał śmiechem ;). Wiedząc, co go czeka, z niewyraźną miną siadał na motocykl.
I dalej dopadła nas burza, gwałtowne obniżenie temperatury oraz ekstrawagancje nawigacyjne. GPS poprowadził nas nagle szlakiem koziej dupy – jakimiś podrzędnymi, wąskimi i krętymi asfaltówkami. Przebijaliśmy się w ten sposób dobre 40 minut. Raz lało mocno, raz mniej. Browar przemókł całkiem, a mnie wyraźnie zaczynał namakać prawy półdupek ;).
Wreszcie dotarliśmy do drogi szybkiego ruchu – S5 – i pogoniliśmy nieco sprawniej. Kolejno skręcaliśmy na S33 ku Sankt Polten i docelową A1 ku Salzburgowi.
W pewnym momencie pogoda nieco się poprawiła, więc zatrzymaliśmy przy pierwszym napotkanym zajeździe (w okolicy Kammelbach), aby odpocząć, ogrzać się i coś zjeść. Była co prawda dopiero 11:30, ale obiadem żaden z nas nie pogardził :).
Knajpa była mocno oblegana, więc postój zrobił się dosyć długi, z uwagi na czas oczekiwania na żarcie. Browara, mimo przemoczenia, humor nie opuszczał i nalewał się ze wszystkiego. A gdy Ynciol zamówił sobie, cyt. „tea mit citron”, ten mało nie spadł z krzesła ze śmiechu i używał tego tekstu potem przez cały wyjazd ;).
W dalszą drogę ruszyliśmy dopiero ok. 13:00.
Godzinę później uzupełniliśmy paliwo w rejonie Vorchdorf, a po kolejnej godzinie okrążyliśmy Salzburg i wjechaliśmy do Niemiec. Na końcówce pogoda znowu pokazała pazur – temperatura spadła do 12 stopni i lało. A na to wszystko, na dojeździe do Orlego Gniazda ok. 15:20 napotkaliśmy spory korek. Przecisnęliśmy się na jego czoło, ale droga była zablokowana. Autokar zderzył się z Camperem…
Zapytaliśmy się jednego strażaka organizującego blokadę, czy będzie dało się przejechać. Ten zapewnił nas, że w przeciągu kilkunastu minut puszczą ruch, więc nie szukaliśmy objazdu i grzecznie czekaliśmy na udrożnienie trasy.
Suma summarum na parking pod Orlim Gniazdem wjechaliśmy ok. 15:50.
Mokrzy i zmarznięci weszliśmy do restauracji i zamówiliśmy sobie herbatę na rozgrzanie (naturalnie, „mit citron”).
Jakieś 15 minut później dotarł do nas, jadący z Niemiec, kuzyn Browara – Mati.
Szybka wizja lokalna wykazała, że Herbaciarni na Kehlsteinie nie uda nam się zobaczyć. Na górę nie można było wjechać, a na piesze wędrówki było zdecydowanie za późno. Wszystko wokół spowite było też w gęstych chmurach, także nawet z dołu niewiele dało się zobaczyć.
Zapadła zatem decyzja, że pier**my Orle Gniazdo i jedziemy do naszej zaklepanej wcześniej noclegowni – do Sankt Johann im Pongau.
Na ten ostatni odcinek wreszcie pogoda się nad nami zlitowała. Zrobiło się cieplej, deszcz przestał padać, więc jechało się śpiewająco.
Do celu dotarliśmy równo o 18:00.
Nasz nocleg znajdował się w swego rodzaju akademiku, tuż nad rzeką Salzach. Okolica była naprawdę piękna, a budynek w żaden sposób nie przypominał naszych akademików :).
Dostaliśmy dwa dwuosobowe pokoje, ze wspólnym przedpokojem i łazienką.
Za oknami mieliśmy rzeczkę i piękny widok na przedpola Alp.
Zrobienie bajzlu w pokojach i przebranie się zajęło nam ok. pół godziny, po czym kolektywnie udaliśmy się na zakupy. Do sklepu podjechaliśmy motocyklami i zaopatrzyliśmy się w prowiant na kolację – tzn. w piwo. Browar kupił sobie przy okazji jakiś sweter z przeceny, którego nie powstydziłby się nawet Grucha ;).
Reszta dnia upłynęła nam na siedzeniu w jednym pokoju, planowaniu dnia następnego i piciu piwa. Każdy z nas wziął też przed spaniem obowiązkowy prysznic.
Prognozy pogody na dzień następny dla naszego rejonu Alp nie były optymistyczne. Przyjechaliśmy akurat tutaj, żeby naszą przygodę z alpejskimi serpentynami rozpocząć od Grossglockner Hochalpenstrasse. Ale w deszczu nie miało to sensu. Dlatego postanowiliśmy odwrócić bieg naszej wycieczki – pojechać tranzytowo na najdalszą planowaną przełęcz (Stelvio), by po jej zaliczeniu wracać zakrętasami ku Grossglockner i zaliczyć go na końcu, przy potencjalnie bardziej sprzyjającej aurze.
Pierwszy dzień zakończył się dla mnie przejechanym dystansem 707km.