Goramo zaprosił mnie po raz kolejny na Wiśniówkę, czyli zlot fanów motocykli Honda CB750. Musiałem być grzeczny rok wcześniej ;).
Zlot miał odbyć się w dniach 25-27 kwietnia w tej samej co rok wcześniej lokalizacji. Oczywiście wpisałem się na listę, a gdy zobaczyłem, że zostałem umieszczony w domku z Raphim i Nazarem, tym bardziej się ucieszyłem.
Jakoś trzy tygodnie przed zlotem przy luźnej rozmowie powiedziałem o nim koleżance z pracy i praktycznie trzy zdania później już byliśmy po słowie, że też jedzie ;). W towarzystwie zawsze raźniej, więc byłem rad niezmiernie.

Start na zlot umówiliśmy z Olą na 10:00 rano w piątek. Pogoda tego dnia niestety nie była najlepsza – prognozowany był deszcz, choć gdzieś na wysokości Kalisza miało się wypogodzić.
Od rana byłem też na łączach z jadącym spod Krakowa na zlot Raphim – mieliśmy się złapać gdzieś na trasie.

Mistrzyni drugiego planu…

Ostatecznie wyjechać udało nam się z Olą około 11:00. Tygrysek pierwszy raz miał okazję pokazać swoje walory w pełnym rynsztunku i z pasażerką – z wszystkimi kuframi jeszcze nie latałem.
Aby jak najszybciej opuścić deszczowe południe, pierwszy etap trasy postanowiłem machnąć na szybko. Zapiąłem autostradę A1 i pogoniłem na północ. Planem był zjazd na szlak koziej dupy za Częstochową.
Deszczyk sipił, ale nie był przesadnie dokuczliwy. Lecieliśmy sobie w okolicach 130km/h i minąwszy Pyrzowice dosyć niespodziewanie pojawił się nam za plecami Raphi. Takie sploty wypadków lubię najbardziej – bez zbędnego kombinowania udało nam się zgrać w czasoprzestrzeni i złapać w trasie 🙂 .
Pierwszy postój zrobiliśmy sobie w Kłobucku. Tam Raphi zapoznał się z Olą i machnęliśmy sobie rozgrzewkową kawę.

Ponieważ DK43, którą jechaliśmy, była dosyć mocno zatkana, zjechaliśmy na boczne dróżki, którymi bez walki z TIRami i z przyjemną przelotową dotarliśmy pod Wieluń. Tam musieliśmy uzupełnić paliwo w sprzętach i opróżnić pęcherze 😉 .
Po drodze do Kalisza miałem upatrzoną miejscówkę, którą chciałem od dawna zobaczyć, więc na nią zboczyliśmy. Ostatnie kilkaset metrów do celu pokonaliśmy drogą gruntową, ale warto było.
Możemy mówić, że byliśmy na Końcu Świata 🙂 . Fajne miejsce, mieliśmy tam kupę radości i zabawy 🙂 .

Przed dalszą podróżą uzgodniliśmy, że trzeba będzie pomyśleć o postoju na paszę. Niestety lecieliśmy naprawdę nieuczęszczanymi drogami, więc padło na wizytę w McDonaldzie w centrum Kalisza. Jak na ironię właśnie wtedy się wypogodziło, więc w pełnym słońcu przepychaliśmy się w korkach przez centrum. Na końcu zaś okazało się, że dotarliśmy do centrum handlowego, gdzie nie chcieliśmy zostawiać niepilnowanych motocykli z bagażami. Raphi na szybko znalazł innego McKwaka w guglu i po kolejnej potyczce z korkami jakoś się tam dopchaliśmy. Fanem fast-foodów nie jestem, niemniej nie narzekałem, bo już głód doskwierał – na zegarze mieliśmy 16:30.
Posileni pognaliśmy drogami wojewódzkimi już bez przystanków do celu. Zrobiło się pogodnie i jechało się rewelacyjnie. Ola trzymała się na plecach wzorowo, więc wyprzedzanie i zakręty mogłem robić bez stresu o wylogowanie w krajobraz. Tygryskowi jedynie nie podobał się opór powietrza wywołany przez kufry o aerodynamice kontenera morskiego i chlał o litr paliwa więcej niż zwykle.
Na zlotowisko dokulaliśmy się ok. 18:40.

Tym razem byliśmy zakwaterowani w domkach, a nie budynku, co było dla mnie dużą zaletą. Nazarejski już urzędował w naszym przybytku, więc przywitaliśmy się i wprowadziliśmy z manelami do pokoi.
Nie był to jednakowoż koniec jazdy tego dnia – trzeba było jeszcze skoczyć do Żnina po zakupy. Ola – jedyny żeński rodzynek w naszym domku – obawiała się niecnych męskich zakusów do oddawania się procederowi mikcji pod prysznicem, toteż potrzebowała wyposażyć się w klapki. Samce zaś po prostu żądne były mięsa i piwa 😉 .
Na lekko odwiedziliśmy dwa sklepy w centrum Żnina, skąd usatysfakcjonowani rezultatami eskapady wróciliśmy na zlotowisko przed godziną 20:00. W nisko wiszącym słońcu i bez kufrów bocznych przyjemnie się popylało.
No! Chwyciłem za piwo i można było zacząć zabawę! 🙂
W pierwszej kolejności przywitałem się z różnymi chaotycznie napotkanymi zlotowiczami i zawędrowałem do domku Goramo.

Potem zgarnąłem Olę z domku i zaczęliśmy rozglądać się za organizacją ogniska.
Na zeszłorocznym palenisku nie było niczego. Po małym telefonicznym dochodzeniu, okazało się, że ognisko będzie w innej lokalizacji, nad samym jeziorem. Zawędrowaliśmy więc tam, rzuciliśmy okiem na taflę wody w zwolna zapadającym zmierzchu, po czym odnaleźliśmy krąg ogniskowy.

Niewiele myśląc podpaliłem leżącą tam gigantyczną stertę chrustu. Ogień buchnął szybkim spontanicznym płomieniem, rozświetlając okolicę. Gdy pierwsza kula ognia zaczęła się uspokajać, dołożyłem trochę grubszego drewna i już nie trzeba było się martwić, że zgaśnie.

Gdzieś w tym czasie dopadł nas mały biały pudelek właścicieli ośrodka i radośnie ganiał za rzucanymi mu patykami.
Pierwsi zlotowicze zaczęli pojawiać się przy ogniu po 21:00. W ruch poszły kiełbaski, zrobiło się wesoło i gwarno. Jeden trudny przypadek „umpa umpa” z głośnika przenośnego udało się Raphiemu zaorać, zanim się ukorzenił.

Biesiada trwała do późna i przerywana była jedynie wycieczkami do domku w celach uzupełnienia aprowizacji.

I jakoś tak niespodziewanie któraś z tych eskapad zakończyła się tym, że już z domku nie wyszliśmy. Zasiedliśmy na krzesłach w „salonie” i rozmawialiśmy w czwórkę o najróżniejszych rzeczach.
Było dobrze po północy, gdy gremialnie zdecydowaliśmy się oddać w objęcia Morfeusza. To był fajny dzień!

Rano, o jakiejś niepoczytalnej godzinie, Ola zapobiegawczo poszła biegać – tak aby już nic gorszego jej za dnia nie spotkało. Ja machnąłem sobie prysznic i w zasadzie ok. 8:00 już cała ekipa domku była na chodzie.

Nazarejski odpalił wulkan i odprawił swoje czary, wytwarzając jedyną w swoim rodzaju zlotową kawę. Opędzlowaliśmy śniadanko i zaczęliśmy kombinować nad jakąś przejażdżką. Początkowo nie planowałem jechać z Nazarem, bo nie miałem ochoty na pół tysiąca kilometrów, ale że i on nie miał parcia na duże dystanse, to ostatecznie całym domkiem ruszyliśmy razem w trasę.
W pierwszej kolejności pojechaliśmy przez Żnin pod Wągrowiec, gdzie po małym postoju na stacji poturlaliśmy się na północ drogami wojewódzkimi. Pogoda ogólnie sprzyjała, było pogodnie, niemniej dosyć chłodno. W Łobżenicy Nazar zatrzymał się na fajkę i gdy tak sobie gawędziliśmy, od słowa do słowa – z uwagi na ziąb – zarządziliśmy odwrót na rybkę do tawerny pod Chodzieżą.

Tu Ola wskoczyła Raphiemu na plecy, aby zobaczyć, jak się jeździ na takim samym motocyklu, ale pod innym pilotem. Ja mogłem więc pozwolić sobie na trochę wygłupów, więc z opcji skorzystałem, gdy tylko ruszylismy 😉 .
Do paśnika dotarliśmy po 13:00. Tawerna pękała w szwach, więc usiedliśmy w niepopularnych stolikach na zewnątrz. W słoneczku i bez wiatru nawet dało się tam wysiedzieć.

Kawy i herbaty poszły w ruch, a potem wjechały rybki. Całkiem smaczne!
Przed 15:00 ruszyliśmy w drogę do ośrodka. Nazar przeczołgał nas już nawet nie kozią dupą, a szlakiem krowiego łajna 😉 . Zapach obornika towarzyszył nam często, a nawierzchnia dróg momentami wołała o pomstę. Dobrze, że Tygryskom nie robi to większej różnicy – stworzone są wręcz do latania po takich przeciętnych asfaltach.
Przed powrotem do ośrodka zahaczyliśmy jeszcze o Żnin i sklepy, aby mieć co spożywać wieczorem i z rana. Ola nakupiła czosnku, jakby szła polować na Draculę i po powrocie do domku zmajstrowała z niego sos na ognisko.
Godzina była jednakowoż jeszcze młoda, a mnie nosiło, aby coś jeszcze zrobić – najlepiej niezbyt odpowiedzialnego. Ze swoją fantomową siłą przebicia nie udało mi się jednak nikogo zrekrutować, więc przespacerowałem się nad jeziorko i powzdychałem do niezrealizowanych planów.

Potem jeszcze drugi raz poszliśmy na molo z Olą, aby nie gnić w domku, niemniej lampienie się w wodę nie miało za grosz iskierki szaleństwa ;). Za mną to chodziły od rana rowerki wodne i ew. kąpiel w jeziorze…

Gdy wróciliśmy ze spaceru pod domek, nagle Raphi zainteresował się pomysłem popływania i ze swoją naturalną energią zelektryzował wszystkich do działania. Prawie nawet Nazara. Prawie, bo w końcu Nazar nie popłynął, choć na molo przydreptał.
Dostaliśmy kapoki, kod do zabezpieczenia rowerowego cumującego nasze pływadło (co było brzemienne w skutkach 😉 ) i po chwili zaokrętowaliśmy się.
W pierwszym momencie do pedałów zasiadłem ja z Olą, ale tu pojawił się kłopot. Z Raphim na tyle łopatki napędowe wynurzyły się z wody i nie mogliśmy ruszyć z miejsca 😉 . Musiał borok przesunąć się bliżej środka ciężkości rowerka, abyśmy uzyskali optymalną pływalność. Wtedy już poszło!

Wypłynęliśmy sobie na środek jeziorka, przy akompaniamencie szantów emitowanych przez Olę. Ale na środku jeziora nudą wiało, więc postanowiliśmy poszukać skarbów na wybrzeżu. Podpłynęliśmy do lądu, niemniej nie znaleźliśmy odpowiedniego miejsca, w którym dało by się przycumować, bez ryzyka rozwalenia napędu rowerka. Wtedy wypatrzyłem w niedalekiej odległości jakieś rozpadające się molo, więc postanowiliśmy je spenetrować.
Molo z bliska wyglądało, jakby postawiono je w czasach wojen napoleońskich i ku mojemu zdumieniu, zanim dobrze przycumowaliśmy, Ola już hasała po nim jak kozica.

Mnie się tylko choroba zawodowa odpalała, gdy widziałem uginające się pod nią spróchniałe deski, ale obyło się bez katastrofy budowlanej. Wyleźliśmy na molo wszyscy i poszliśmy nim w tataraki – tak jak prowadziło gdzieś w głąb lądu. Ścieżka zawiodła nas w las, a kawałek dalej do asfaltowej drogi.

– Skarbów nie ma, ale też jest zajebiście! – chciałoby się rzec, parafrazując klasyka. Ubawu mieliśmy po pachy 🙂 .
Wracając po swoich śladach do zacumowanego rowerka, nagle Oli ześliznęła się noga na jednym poziomym palu tej rozpadającej się kładki i utopiła sobie buta w soczystym błocku. W sumie to byłem zaskoczony, że zamiast pomstować na świat i okolicę, chichrała się w niebogłosy 🙂 .
Bez dalszych strat w butach, szczęśliwie wróciliśmy wszyscy do rowerka. Molo jakimś cudem się nie zarwało i udało nam się zaokrętować. Do „wioseł” zasiadł Raphi, a Ola zabrała się za pranie buta w jeziorze podczas rejsu.

Ech, dawno się tak dobrze nie bawiłem 😉 .

Wróciliśmy do przystani, gdzie zgodnie ze złożoną obietnicą, wziąłem Olę na barana i zaniosłem do domku – aby dziewczę nie musiało dreptać w samej skarpecie 🙂 .

– Ci to się musieli dobrze bawić! – dało się słyszeć komentarze, gdy przechodziliśmy obok zlotowiczów 😉 .
Na ognisku zameldowaliśmy się całą paczką ok. 20:00. Trzeba było jakieś kiełbasy wszamać bo rybki z popołudnia już przestawały działać.

Do kiełbasek mieliśmy oczywiście sos czosnkowy „made by Ola”, który był pieruńsko ostry. Bo w pełni naturalny.

Podczas ogniska, albo już może wcześniej, zakiełkowała nam w głowach myśl, aby wypłynąć rowerkiem na jezioro raz jeszcze po zmroku. Kod do jego uwolnienia znaliśmy, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby zamysł zrealizować… Może poza pieruńskim chłodem. Przed eskapadą naubieraliśmy więc na siebie chyba wszystko, co kto miał, a Ola zabrała z domku nawet poduszkę 😉 .

Rowerek podwędziliśmy „cichaczem” ok. 22:00. Tyle tylko, że korby napędowe piszczały niemiłosiernie przy kręceniu, więc zaalarmowaliśmy pół ośrodka 😉 . Nikt nas jednak nie zatrzymał i bez przeszkód wyszliśmy „w morze”…
Zimno było cholernie, ale warto było! Cisza, rozgwieżdżone niebo, spadające gwiazdy, ciemność rozświetlana od czasu do czasu światłem czołówek… No i ekipa, z którą można i na koniec świata…
A nie, czekaj, to już było! 😉
Słowem – magia!

Natrzaskaliśmy dziesiątki zdjęć i dosyć szybko postanowiliśmy wracać. Było jednak za zimno na dłuższą zabawę.

Bez strat w butach i ludziach udało się wrócić, oddać rowerek w nienaruszonym stanie, po czym… poszliśmy do domku się ogrzać 🙂 . Dochodziła 23:00, więc tak jakoś wyszło, że już do ogniska nie wróciliśmy…
No! Byłem usatysfakcjonowany… Dzień wykorzystaliśmy na maksa 🙂 .

Niedzielny poranek był podobny do sobotniego. Prysznic, śniadanko (tu dla odmiany jajecznica), kawa z wulkanu… No a potem już niestety pakowanie do wyjazdu.

Nazar urwał się jako pierwszy. My chcieliśmy nieco poczekać na wyższe temperatury, ale ostatecznie w drogę – po pożegnaniu się ze zlotowiczami – ruszyliśmy niedługo po nim.
W plan drogi powrotnej wplotłem krótką wizytę w Gąsawie, w drewnianym kościółku, którego budowę datuje się na ok. 1625 r.

Oczywiście nie jestem koneserem zwiedzania obiektów sakralnych, niemniej w tym kościele w 1896 r. moja prababcia Petronela wzięła ślub, co dało początek pewnej historii rodzinnej, pogrzebanej później na dziesięciolecia. Tajemnica ta tak mocno mnie intrygowała, że uganiałem się dobrą dekadę za dokumentami i aktami metrykalnymi, aby ją rozgryźć i odkopać. Fajnie było zobaczyć kolebkę tego wszystkiego…

Pomijając jednak ten osobisty aspekt, kościółek okazał się przepiękny. Odkryte w ostatnich latach i przywrócone do dawnej świetności malowidła ścienne robiły duże wrażenie, a wyślizgana od butów posadzka dawała do myślenia – ile pokoleń ludzkich stąpało po tych kamieniach…

Po tej chwili zadumy, wpakowaliśmy się na motocykle i polecieliśmy dalej. Tym razem celem było Gniezno, które zobaczyć chciała Ola. Po drodze jednakże zupełnym przypadkiem zajechaliśmy do Wenecji 😉 .

Do Gniezna dotarliśmy ok. 11:00. Zatrzymaliśmy się pod Bazyliką Prymasowską, gdzie akurat odbywały się obchody tysiąclecia koronacji Bolesława Chrobrego, więc wszędzie stało od cholery policji i trwała msza.

My poszliśmy deptakiem sobie na rynek gnieźnieński, zajrzeliśmy na kilka straganów, gdzie Raphi i Ola kupili magnesy pamiątkowe, po czym zakotwiczyliśmy w kawiarni.
Ciacho i kofeina weszły aż miło!

Czas leci szybko, gdy się człowiek dobrze bawi, ale mieliśmy prace do wykonania. Na motocykle wróciliśmy ok. 12:30. Przed opuszczeniem Gniezna uzupełniliśmy jeszcze paliwo i od tego momentu już pociskaliśmy bez kompromisów w stronę domu. Lecieliśmy dosyć grubo, ale też droga pozwalała – do Wrześni była to DK15, potem kozia dupa do Pleszewa i dalej po DK11 w stronę Kluczborka. Plan mieliśmy zatrzymać się w Dworku Ostoja, gdzie szamaliśmy z Raphim obiad w zeszłym roku.
Chichot losu – dokładnie na 2km przed celem Raphi wyprzedził mnie, żeby sobie trochę poszaleć i… przesmarował restaurację 😉 . Udało mi się go złapać dopiero na jakimś przejeździe kolejowym i zdecydowaliśmy się zawrócić.

Karczma była mocno oblegana, ale stolik na zewnątrz udało nam się zając. Kelner ostrzegł nas o długim czasie oczekiwania na posiłek, sugerując zupę dla oszczędności czasu. Z rady skorzystaliśmy, bo już mieliśmy 15:00 na zegarze, a do domu jeszcze było co jechać.
Żurek z jajkiem i chlebem pojawił się sprawnie. Zjedliśmy ze smakiem i musiało nam to wystarczyć na resztę trasy.

Przed ruszeniem spod karczmy rytualnie pożegnaliśmy się już z Raphim, bowiem ten odbijał po kilku kilometrach w swoje strony. A my, już sami z Olą, poganialiśmy bocznymi drogami przez Olesno, Jemielnicę, Chechło, Sośnicowice i Rudy do domu. Postojów żadnych nie musieliśmy już robić, choć motór dopominał się o paliwo. Przez ostatnie kilometry błogosławiłem manetkę gazu, dzięki czemu udało się dojechać bez tankowania ;).

No i w zasadzie to tyle!

Wyjazd był dla mnie mega przyjemnym resetem i pozostanie ze mną na długo. Mam nadzieję, że jeszcze będzie nam dane w takim składzie nie raz spędzić wolny czas…

Ola, Raphi, Nazar – dziękuję! 🙂

4 komentarze

  1. Jak to dobrze Zbyhu że Ty prowadzisz ten pamiętnik! Mam tysiące zdjęć z tych naszych wszystkich wyjazdów, niepokatalogowane, nieopisane, chaotycznie wrzucone do jednego wora ze skanowanymi dokumentami, memami i zrzutami ekranowymi. Gdyby nie Twój pamiętnik, prowadzony skrupulatnie i systematycznie, pisany lekkim, zwiewnym językiem a jednocześnie zawierający wszystkie niezbędne informacje to pamięć o tych naszych wspólnych wyjazdach zatarłaby się bezpowrotnie. Dziękuję!!

    Raphi

Skomentuj Zbyhu Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *