Szybka Rumunia

Niedziela, 23 lipca 2023 – Dzień 4

Nadspodziewanie szybko nastał dzień powrotu do domu.

Knajpa miała być czynna od 8:30, więc celowaliśmy, aby w miarę gotowi do drogi o tej porze już siedzieć przy stolikach. I choć byliśmy punktualni, to musieliśmy poczekać, bo dopiero o rzeczonej godzinie pojawił się w kuchni jakiś mało zorientowany Rumun. Jajecznica wjechała nam na stół o 9:00.

Zaraz po śniadaniu dosiedliśmy nasze uprzednio objuczone sprzęty i pognaliśmy na Przełęcz Vartop. Rozpoczęcie dnia od fajnych zakrętów jest zawsze przyjemnym akcentem ;).
Opuściwszy przełęcz, skręciliśmy na drogę DN76, którą dotarliśmy do Beiuș. Tam skręciliśmy na dobrze mi znaną drogę 764, prowadzącą przez wioskę Rosia 😉 .

Nie zabrakło też akcentu w postaci koni idących asfaltem.

Po przeskoczeniu na drogę 764D natrafiliśmy na małą stację benzynową. Mieliśmy już mały paliwowy kryzys, to z niej skorzystaliśmy, choć wielkiego zaufania nie wzbudzała 😉 .
Po dotarciu do Borod mieliśmy do wyboru pojechać nieco naokoło drogami głównymi lub na skróty szlakiem koziej dupy. I choć trasa 1H z Alesd wygląda na mapie spektakularnie i na pewno mielibyśmy na niej ogrom zabawy, wybraliśmy drugą opcję. Skręciliśmy w prawo na jakieś boczne dróżki, które nie miały nawet numeru.
Trasa była nadspodziewanie przyjemna! Wąziutka, widokowa, pusta z naprawdę dobrym asfaltem! Jechało się naprawdę pięknie… Do tego stopnia, że nawet nie zatrzymaliśmy się, aby zrobić jakiekolwiek zdjęcie, a ja już kamerę miałem schowaną.
Skrót ten doprowadził nas do drogi 110E, która nie była wcale szersza. To tam spotkało nas grube zaskoczenie, gdy po wielu kilometrach jazdy przez pagórkowate pustkowia, nagle wyskoczyliśmy zza wzniesienia jakby do zatłoczonego centrum miasta. Bez żadnego sygnału ostrzegawczego, nagle dziesiątki samochodów na poboczach i pełno kręcących się ludzi. Dopiero po chwili ogarnąłem, że przy drodze stał kościół – pewnie jedyny w okolicy. Niedziela, południe – wszystko stało się jasne 😉 .
Droga 110E doprowadziła nas do miasteczka Nușfalău i krajówki DN1H. Ale zjechaliśmy z niej dosyć szybko na drogę 108F, aby ściąć dojazd do DN1F. Celem oczywiście było przejście graniczne w Carei – chcieliśmy uniknąć otwartych dla tranzytu przejść w Oradei i Satu Mare. To chyba gdzieś na tym odcinku Raphi zaliczył małą przygodę, gdzie wywiozło go na lewe pobocze na słabo oznakowanym łuku, kończącym się skrzyżowaniem. Najedliśmy się trochę strachu, ale obyło się bez szkód.
Przejście graniczne osiągnęliśmy ok. 12:40. Niestety było zakorkowane i przyszło nam dosyć długo kiblować na pełnym słońcu. Raphi nie słynie z cierpliwości w takich sytuacjach, więc poszedł pertraktować z pogranicznikami, aby puścili nas bez kolejki – ja bowiem nie słynę ze skłonności do bezwstydnego przeciskania się bez kolejki w takich sytuacjach 😉 .

Misja Raphiego zakończyła się sukcesem – skrócił nam czas oczekiwana na odprawę pewnie o połowę.
Węgry przelecieliśmy szybko i po śladach z czwartku. Gdy wpadliśmy na przejście graniczne, a w zasadzie tylko znak informujący o wjeździe na Słowację, jak głąb zagapiłem się na niego komentując, że tak powinna wyglądać każda granica. No i tym razem ja przegapiłem lewy winkiel. Gdy się zorientowałem, że lecę w zielone, wklepałem oba heble w opór, a oczami szukałem w co tu „wcelować”, aby szkody były jak najmniejsze. Tygrysek jednakże ma tak skuteczne heble i systemy bezpieczeństwa, że ku memu zaskoczeniu wyhamowałem na tyle, że mogłem się zmieścić w czarnym. Serce oczywiście wskoczyło mi do gardła, niemniej była to jedyna konsekwencja mojej nieuwagi. Uff!
Przelot Słowacją już był nudny – ot tranzyt do autostrady i dalej na Preszów. W jego okolicy, Raphi chciał się urwać już w swoje strony, ale że nie miał zaprogramowanej nawigacji, przelecieliśmy jego zjazd. Zatrzymaliśmy się więc na pierwszej napotkanej stacji, aby mógł sobie zaplanować powrót i uzupełnić paliwo. Było już po 15:00.

Na stacji przybiliśmy sobie pionę na podżeganie i ruszyliśmy dalej. Raphi dosyć szybko urwał się gdzieś w stronę Nowego Sącza, a ja pognałem na Poprad. Z autostrady jest tam fajny widok na Tatry, więc nie mogłem się oprzeć pokusie zatrzymania się na pasie awaryjnym, celem zrobienia fotki 😉 .

Do domu jechałem praktycznie bez postojów, lecąc przez Rużomberok, Dolny Kubin, Korbielów, Bielsko-Białą i Pszczynę. Pod chatą zameldowałem się po 19:00, przejechawszy 794km.

Podsumowanie

Wyjazd udał się bez dwóch zdań. Była to moja najkrótsza wyprawa do Rumunii, choć i tak sumaryczny nalot wyniósł 2528km.

I choć całość była mocno wtórna względem wszystkich moich poprzednich wyjazdów do tego kraju, to muszę stwierdzić, że latanie po rumuńskich asfaltach chyba nigdy mi się nie znudzi ;). Miałem też radochę, że mogłem pokazać kumplowi to, co poznałem przez lata. Niedźwiadki były dla mnie tą wisienką na torcie – choć mocno konkurowały z przytartym podnóżkiem :P. No i biwak w Karpatach, ognisko na łonie natury jest dla mnie zawsze relaksem nie do przecenienia…
Tygryski spisały się bez zarzutu. Są to naprawdę przyjemne maszyny i świetnie się nimi gania. Ale wiem już, że w teren się nie nadają – są za ciężkie, a owiewki pękają od patrzenia. Aby zwiększyć ich użyteczność terenową, trzeba by uciąć im kolejne 20-30kg wagi, założyć bardziej hardkorowe opony i zamontować gleboodporne plastiki (lub mieć w dupie, że się połamią 😉 ). Oczywiście ceną tego wszystkiego byłoby pogorszenie trakcji na asfalcie. Coś za coś…
Także póki co TET musi jeszcze trochę poczekać… 😀