Szybka Rumunia

Sobota, 22 lipca 2023 – Dzień 3

Przed 1:00 w nocy obudziły nas błyski i grzmoty oraz narastający szum kropel atakujących tropik namiotu. Zapowiadane pogorszenie pogody nadciągnęło… Burza zbliżała się, deszcz narastał, więc trochę zaczęliśmy się martwić, czy namiot da radę. Zważywszy, że był już pełnoletni, a tropiku przy rozkładaniu nie chciało mi się napinać sznurkami, ryzyko przemoczenia wydawało się wysokie. Ale na szczęście poza drobnym „pyleniem” drobinami kropel po twarzy, nic poważnego się nie stało i noc przetrwaliśmy na sucho. Najbliższy piorun walnął kilkaset metrów od nas – szacując na podstawie czasu od błysku do grzmotu (3 sek. = ~1000m).
Rano zacząłem wiercić się ok. 7:00. Kwadrans później zmusiłem się wypełznąć ze śpiwora – na zewnątrz było mokro, ale deszcz nie padał.

Przed 8:00 wstać udało się też Raphiemu, więc odpaliliśmy jego kuchenkę gazową i zrobiliśmy sobie kawę do śniadania. Opędzlowaliśmy resztę posiadanego pieczywa z dodatkami i mogliśmy zabrać się za zwijanie majdanu.

Ok. 9:00 biwak był uprzątnięty, a bagaże wylądowały na przemoczonych Tygryskach. Chcieliśmy z samego rana przejechać raz jeszcze na Transalpinę, ale podeszła do nas „rumuńska babcia” i pomagając sobie migowym wytłumaczyła nam, że trasa jest zamknięta. Co prawda zrozumieliśmy, że wydarzył się tam jakiś wypadek, ale dużo później domyśliłem się, że po prostu były tam organizowane jakieś zawody. W piątek mijaliśmy dwa razy miejsce, gdzie montowane były jakieś instalacje na tę okazję.

Tak czy siak musieliśmy zmienić plan, więc gdy wyjechaliśmy z krzaków, pojechaliśmy drogą 7A w stronę Brezoi.
Poranne chmury rozwiały się i pogodę do jazdy mieliśmy znowu bardzo dobrą. Przelot odbył się bez postojów – dopiero za Brezoi zatrzymaliśmy się, bo Raphi chciał nasmarować łańcuch po nocnym deszczu.
Jadąc dalej niespodziewanie gugiel na wysokości Jiblea Veche poprowadził nas na drogę 703, która dalej przeszła w 703H. Był to skrót, który miał dosyć różnorodne nawierzchnie – od wyremontowanych asfaltów, po kręty i pagórkowaty szuter. Nudy nie było!

Wreszcie zapięliśmy DN7C i polecieliśmy na północ. Taki przebieg dzisiejszej wycieczki dyktował mój cel, czyli polowanie na niedźwiedzie – ze zdjęć i filmików znalezionych w necie wiedziałem, że kręcą się w rejonie południowego dojazdu do Szosy Transfogaraskiej.
Gdy znaleźliśmy się okolicy Cytadeli Poenari i podjazdu pod zaporę Vidraru, odpaliłem kamerkę na kasku i ruszyłem z kopyta. I dosłownie 60 sekund później z krzaków wylazł mi na drogę prosto pod koła… niedźwiedź! 😀

Byłem troszkę zszokowany, że „to już” – wydawało mi się, że spotkamy je – o ile! – dopiero w głębi lasów, daleko za zaporą…
Spotkanie było bardzo zaskakujące, krótkie i miłe. Niedźwiadek nie był agresywny, spojrzał na mnie spod byka, gdy go mijałem na minimalnej prędkości i… tyle! 🙂 Czaaad!
Co więcej… niespełna dwie minuty później zobaczyliśmy kolejnego niedźwiedzia siedzącego na lewym poboczu :). Też zdawał się być oswojony z ruchem ulicznym i całkowicie zignorował nasz przejazd.

Aby oddać skalę ich przyzwyczajenia do ludzi, dodam, że 15 sekund później wpadliśmy w korek samochodów próbujących dojechać na zaporę Vidraru, tudzież zaparkować na poboczu…
Ale to znowu nic! Ominąwszy zaporę, gdzie panował zdrowy rozgardiasz, po paru kilometrach trafiliśmy znowu na korek. Przeciskając się na jego czoło okazało się, że jego powodem był – a jakże – niedźwiedź. Siedział na betonowych barierach i jak cyrkowy zwierz przypatrywał się filmującej go z samochodów gawiedzi.

Wychodzi na to, że miśki nauczyły się, że mogą się przy ludziach nażreć, więc wielka ich liczba zaczęła koczować przy drodze, czekając na dokarmianie… Trochę smutne to, choć pokazuje, jak zwierzaki potrafią się adaptować do wszędobylskiej obecności homo sapiens.
Pędząc dalej przez lasy do serca przełęczy (kurde, znowu bez przytarcia podnóżka!), musieliśmy trochę walczyć z ruchem i jeszcze 2-3 razy natknęliśmy się na przydrożne niedźwiadki. Zatrzymaliśmy się jednak dopiero podczas wspinaczki na przełęcz, gdy otwarły się widoki na Góry Fogaraskie.

Przed szczytem, na ostatniej prostej do tunelu, po denerwującym podjeździe pełnym wyprzedzania, napotkaliśmy korek. Cały tunel stał dęba od naszej strony… Tyle dobrego, że lewy pas był wolny, więc mogliśmy się trochę poprzyciskać i nie stać w tym bałaganie. Ale prawdziwe „Kongo” działo się dopiero za tunelem – wszyscy próbowali tam gdzieś zjechać i zaparkować. Ruch jak w ulu, cyrk na kołach!

Przepchnęliśmy się przez ten zatkany rejon i nawet udało się na chwilę zatrzymać przy widoku ze szczytu trasy na północny podjazd, gdzie machnęliśmy sobie kilka pamiątkowych fotek.

Gdy puściliśmy się trasą w dół, przez chwilę przyszło nam jechać w swego rodzaju tunelu – chmury opierały się o zbocze góry i wypychane były prądem wstępującym. Fajnie to wyglądało!

Warunków do przyjemnej jazdy niestety nie mieliśmy z uwagi na duże natężenie ruchu, więc w końcu postanowiliśmy po prostu zjechać gdzieś na trawkę i zrobić sobie krótki biwak, z dala od zgiełku. Odpowiedni zjazd znalazł się szybko, więc po trawce oddaliliśmy się nieco od innych parkujących i zeszliśmy z motocykli. Kuchenka gazowa poszła w ruch – Raphi miał jeszcze trochę chemicznego żarcia, które głupio byłoby zawieźć do Polski 😉 . Także w pięknych okolicznościach flory i fauny, przy przelewających się nam tuż nad naszymi głowami oparami chmur, opędzlowaliśmy coś na ciepło i oddaliśmy relaksowi.

Sielankę przerwał nam samochód terenowy jakiejś rumuńskiej straży leśnej. Podjechał do nas i dwóch strażników upomniało nas, żeby nie zapuszczać się tak daleko poza asfalt. Niemniej widząc, że nie palimy ogniska, pozwolili nam dokończyć gotowanie kuchenką, poprosili o zabranie odpadów (się wie!), po czym odjechali. Także pełna kultura, bez spiny, czy mandatu 🙂 .
Ok. 15:00 dokończyliśmy biwakowanie, posprzątaliśmy po sobie i ruszyliśmy serpentynami w dół.

Zjechaliśmy już bez przygód do Cartisoary i obraliśmy ogólny kierunek na Polskę, z nastawieniem na przyjemne drogi. Dojechaliśmy do autostrady A1 i szybkim strzałem przeskoczyliśmy z Sybinu do Sebesu i w jego rejonie zapięliśmy drogę DN74. Prowadzi ona do DN74A i dalej do DN75 – wprost do znanego nam i lubianego Parku Naturalnego Apuseni.
No i trzeba przyznać, że na odcinku tym (Alba Lulia – Abrud – Câmpeni – Gmina Albac) rewelacyjnych winkli i asfaltów nie brakowało!

Do tego stopnia, że nawet Raphi gdzieś podpalił się jak ping-pong, gdy wyprzedziła nas ekipa lokalesów na turystykach i poleciał za nimi na złamanie karku, aż urwało nam zasięg interkomów. A mi – pod koniec dnia – wreszcie udało się przyharatać lewym podnóżkiem 😛 .
Byłem spełniony! 😉
Spanko zabukowaliśmy przez Internety u podnóża Przełęczy Vartop, tak jak w czwartek. Tym razem jednak w innym miejscu, gdyż zależało nam na restauracji – a tę zapewniała Vila Vanesa. Dotarliśmy tam punkt 19:00.

Warunki w pokoju mieliśmy lepsze niż w czwartek, ale motocykle stały niestety pod chmurą przy drodze. Rozpakowaliśmy się, przebraliśmy w wygodniejsze ciuchy i zeszliśmy do motelowej knajpy, gdzie usiedliśmy na tarasie postawionym nad rzeczką. Niewątpliwą przyjemnością było opędzlowanie wypasionego burgera z frytkami i piwem, po tak intensywnym dniu.

Z knajpki przegonił nas chłód i tnące komary. Wróciliśmy do pokoju, gdzie dosyć szybko padliśmy spać.

Nalot: 501km.