Szybka Rumunia

Piątek, 21 lipca 2023 – Dzień 2

Po porannych ablucjach na śniadaniu pojawiliśmy się punkt 7:00. Pomidorki, ogórki, sery, wędlina, jajka, pieczywo i pierwszorzędne dżemy – najedliśmy się po sufit!

Ok 7:30 już szykowaliśmy się do drogi. Towarzyszył nam przy tym prześliczny kociak, z którym chwilę się pobawiłem, gdy Raphi walczył jeszcze z dopakowaniem motorynki do drogi.

Wystartowaliśmy przed 8:00 i w zasadzie po parunastu minutach ostrej jazdy znaleźliśmy się na punkcie widokowym przełęczy Vartop. Tam nie mogło obyć się bez sesji zdjęciowej 🙂 .

Dalej pognaliśmy jak spuszczeni z łańcucha po DN75, czerpiąc radochę z zakrętów i w mgnieniu oka osiągnęliśmy DN76, którą skierowaliśmy się na południe. Jest to ta szeroka, wyremontowana krajówka, w której biegu znajduje się przełęcz Grosi. Można tam upalać opony na szerokich podjazdach, mając do dyspozycji dwa pasy ruchu. Genialny odcinek!

Po tej orgii zakrętów zatrzymaliśmy się na chwilę dopiero w rejonie Vârfurile, aby obejrzeć opony (znowu nie przytarłem podnóżków!) i rozważyć, czy nie przejechać się drugi raz tą trasą. Ale wygrała jazda dalej na południe, aby dotrzeć w sensownym czasie na Transalpinę.
Kolejny krótki postój zrobiliśmy dopiero w Sebesie, gdzie dojechaliśmy autostradowo ok. 10:30. Przez chwilę rozważaliśmy odwiedzenie Czerwonego Wąwozu, który widoczny był w oddali przy zjeżdżaniu z drogi szybkiego ruchu, ale ostatecznie Raphi się nie zdecydował, a ja już go widziałem i nie miałem na to ciśnienia.

Po odwiedzeniu apteki w centrum Sebesu, pogoniliśmy na południe już docelową drogą DN67C. Wjechaliśmy w przyjemne lasy i kręte drogi i jechaliśmy bez przystanków, aż do Jeziora Oasa. To dosyć typowe miejsce postoju – chyba nie zdarzyło mi się nigdy przejechać tamtędy bez zatrzymania 🙂 .

Pogodę mieliśmy wyśmienitą, leciało się pięknie. Raphi co rusz przycierał podnóżki, a ja nic. Kurde! Na tych próbach pogłębienia złożenia w każdym zakręcie kilometry uciekały jak złe i nie wiedzieć kiedy dotarliśmy pod znak początku Transalpiny.

Fotka, rogal od ucha do ucha, montaż kamery na kask – wcześniej byłem na to zbyt leniwy – no i ogień! Puściłem Raphiego przodem i na podjeździe próbowałem się za nim utrzymać, aby miał swoją jazdę na filmiku.

Ruch był znikomy i tylko raz na drodze spotkaliśmy stadko osiołków, więc leciało się mega przyjemnie, praktycznie bez przeszkód.

W rejon szczytowej połoninki, gdzie stoją budy z pamiątkami, dotarliśmy w jakieś 20 minut. Zatrzymaliśmy się na chwilę i wtedy zobaczyłem wyjeżdżone przez samochody ślady prowadzące po trawiastym zboczu w głąb hali. Mając więc Tygryski pod dupami jedyną słuszną opcją było te ślady spenetrować 🙂 .

Zapuściliśmy się w teren dosyć daleko – budy z pamiątkami zniknęły za krzywizną wzniesienia i zostaliśmy sami z naszymi motocyklami. Ubaw mieliśmy przedni, choć Raphi trochę bardziej obawiał się wywrotki i – choć raz! – jechał wolniej ode mnie 😉 .
W końcu zatrzymaliśmy się w ustronnym miejscu na zboczu łąki, by nacieszyć się chwilą, górami, świeżym powietrzem i ciszą. Ja nawet zapaliłem się do pomysłu, aby właśnie tam, w samym sercu Transalpiny, rozbić biwak na noc. Ale po krótkich rozważaniach i kontroli prognozy, która zapowiadała nocny deszcz, z pomysłu zrezygnowaliśmy.

Około 13:00, lekko posileni pierdołami znalezionymi w kufrach, wróciliśmy na asfalt i pognaliśmy zakrętasami w stronę Novaci. Celem był sklep i zaopatrzenie się na wieczorne biwakowanie. Po drodze tylko raz jeszcze zatrzymaliśmy się pod kątem zdjęć, po czym – gnając za trzykołowymi skuterkami, które nawet ogarniały – zjechaliśmy z gór do miasteczka.

Prowiant na wieczór kupiliśmy w markecie Penny. Trochę trudno było tam znaleźć sensowne kiełbasy – wszystkie grubsze wyglądały jak podłe parówki. Ostatecznie kupiliśmy – najbardziej przypominające nasze – cienkie jak frankfurterki kiełbaski. No i naturalnie piwo 😉 .
Po wyjściu ze sklepu pojechaliśmy… z powrotem na Transalpinę :). Zatankowaliśmy motorynki u podnóża trasy i niespiesznie, z nastawieniem na fotki i relaks, przejechaliśmy całą trasę z południa na północ.

Mniej więcej o 16:00 znaleźliśmy się w rejonie rzeki Lotru, gdzie rok wcześniej biwakowałem. Rozrysowałem Raphiemu jakie mamy opcje i dałem mu wolną rękę do decydowania co robimy dalej. W zasadzie na tacy był przelot do podnóży Szosy Transfogaraskiej lub rozbicie biwaku od razu. No i wygrała opcja nr 2 🙂 .
Zaletą tego wariantu był fakt, że miejscówkę pod namiot mieliśmy pod nosem. Po prostu wbiliśmy się w znaną mi drogę gruntową biegnącą wzdłuż rzeki i – po chwili bezskutecznego szukania ustronnego miejsca gdzieś wyżej – wylądowaliśmy dokładnie w tym samym miejscu, gdzie biwakowałem z Ynciolem i Browarem. Powodem, dla którego szukaliśmy innej lokalizacji, byli ludzie biwakujący praktycznie na całej długości rzeki. Ostatecznie namiot rozstawiliśmy mając w bezpośrednim sąsiedztwie wypoczywające starsze rumuńskie małżeństwo.

Rozwiesiłem hamak, piwo wylądowało w rzece, najzimniejsze w ręce i oddałem się relaksowi. Raphi, choć zasięgu nie było żadnego, zakopał się myślami w telefonie, siedząc w progu namiotu.
Ok. 17:00 zaczął doskwierać nam głód, więc zaczęliśmy się krzątać, żeby rozpalić ognisko.

Dyskretnie znosiliśmy patyki i kawałki drewna rozrzucone po okolicy, lekko obawiając się reakcji biwakujących obok nas „tubylców”. Gdy więc przy układaniu stosu na ognisko nagle podeszła do nas sąsiadująca „babcia”, byłem święcie przekonany, że chce nas opatyczyć za próby odpalenia ogniska w lesie.
Jakże bardzo się myliłem! Zapomniałem, że jestem w Rumunii 🙂 .
Babcia przyniosła nam… siekierę, abyśmy mogli narąbać sobie opału… 🙂

Od razu humory nam się poprawiły i bliska obecność innych ludzi przestała przeszkadzać.
Nie minął kwadrans i już ogień wesoło płonął, a kiełbaski skwierczały na kijach.

Zimne piwo, szum rzeki i rewelacyjna pogoda były dopełnieniem tego przyjemnego popołudnia.

Potem był dalszy relaks w hamaku, więcej kiełbasek i piwa, a po 21:00 zapadł zmierzch.

Pogapiliśmy się jeszcze trochę w płomienie i gwiazdy, po czym jakoś przed 23:00 poszliśmy spać. W oddali słychać było imprezujące nad rzeką inne ekipy.

Nalot: 408km.