Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 7 – Piątek, 25.08.2023

W założeniu był to „buforowy” dzień, który organizatorzy zostawiają sobie na wypadek wszelkich opóźnień wynikających z nieprzewidzianych zdarzeń. Nam udało się wszystkie wycieczki odbyć w zgodzie z harmonogramem, więc mieliśmy go dla siebie i mogliśmy odwiedzić trzy bonusowe miejsca.
Z uwagi na balangę do późnych godzin, śniadanko urodziło się nieco później niż zwykle – do stołu siadaliśmy ok. 10:30. Wjechała jajecznica i świeży chleb Puri.

Z bazy wyjechaliśmy około południa i podjechaliśmy do centrum Kutaisi, aby zobaczyć jak wygląda gruziński bazar.

No i przyznać trzeba, że wrażenie robił!

U nas już takich miejsc nie ma. Wypełniony po brzegi towarem, w tym co drugie stoisko sprzedawało samogony i wina w butelkach po wodzie. Banderole i kontrole skarbowe jeszcze tego nie zabiły. Poza tym oczywiście pełno owoców, warzyw, nasion, przypraw i suszonego mięsa.

Na jednym straganie znaleźliśmy nawet swojski napis… 😉

Pokręciliśmy się tam przez godzinkę, po czym wróciliśmy do motocykli i pojechaliśmy do Kanionu Martvili, przez który przepływa rzeka Abasha. Już podczas jazdy widać było, że zbiera się na pogorszenie pogody – na horyzoncie wisiały burzowe chmury.
Motocykle zostawiliśmy na parkingu i przebrawszy się w cywilne ciuchy, weszliśmy na zwiedzanie płatnego fragmentu kanionu. W pierwszej kolejności zeszliśmy nad brzeg rzeki, gdzie dostaliśmy kapoki i „zaokrętowaliśmy” się na pontony.

Do przepłynięcia mieliśmy krótki odcinek w głąb kanionu, którego ściany w tym miejscu zamykały się niemal sklepieniem nad naszymi głowami. Przepiękne miejsce!

Nasz „rejs” przerwało oberwanie chmury. Już wpływając w kanion deszcz zaczynał padać, ale nagle niebo otwarło się i lunęło jak z kranu! „Nasze” dwa pontony schroniły się przy ścianie kanionu – jej nawis dawał nam jako takie schronienie przed deszczem. Inne zawróciły, więc zostaliśmy w kanionie sami.

Gdy opad zelżał, ruszyliśmy w drogę powrotną i wtedy z jednego nawisu skalnego oberwał się sporych rozmiarów głaz… Gruchnął o wodę dokładnie pomiędzy naszymi pontonami! Dosłownie sekundy dzieliły nas od poważnego wypadku, który mógł nawet kogoś zmieść z planszy. Mieliśmy nieprawdopodobne szczęście…

Na brzeg wyszliśmy totalnie przemoczeni, w lekkim szoku, ale w dobrych humorach. Dalszą część kanionu zwiedzaliśmy już z buda, chodząc po wyznaczonych kładkach i brukowanych ścieżkach. Musieliśmy uważać, bo były pieruńsko śliskie.

Kanion robił wrażenie.

Liczne wodospady, półki skalne, drzewa pokryte mchem, zielono-błękitna woda…

Dzikie i piękne miejsce, warto było je zobaczyć 🙂 .

Kilka kilometrów od kanionu było jeszcze jedno miejsce, do którego podjechaliśmy. Był to wodospad Kaghu, do którego prowadziła fajna, wąska asfaltówka i jeden betonowy bród przez rzekę.

Tak nam się spodobało przejeżdżanie tym brodem, że zrobiliśmy to chyba ze 4 razy – tam i z powrotem 😉 .

Sam wodospad był niezwykle urokliwym miejscem.

Woda spływała kaskadą po zarośniętym, zielonym zboczu do małego jeziorka z krystalicznie czystą wodą.

Można się było zresztą tam kąpać, z czego większość ekipy skorzystała. Mi jak zwykle zabrakło jaj, żeby wejść do tej pieruńsko zimnej wody.

Tam, u podnóża wodospadu, zjedliśmy sobie obiad. Pobliska budka serwowała świeże smażone ryby. I choć nie jestem fanem ryb – zjadłem ze smakiem. To była zupełnie inna liga, niż mrożonki serwowane zazwyczaj w naszym kraju.

W drogę powrotną do „bazy” ruszyliśmy po 18:00. Były to nasze ostatnie kilometry pokonane motocyklami po Gruzji. Na pożegnanie niebo rozpłakała się – przyszło oberwanie chmury i momentalnie nas przemoczyło.

Ale i to wzięliśmy na wesoło, a gdy dotarliśmy do autostrady E60, deszcz już się uspokoił. Gnaliśmy więc, strzelając na wiwat z wydechów, w zapadającym powoli zmroku. Nim dotarliśmy do chaty, nasze rzeczy zdążyły w większości przeschnąć.
Z motocykli zsiedliśmy ok. 20:00. Trampki – jakie były, takie były – ale Gruzję nam pokazały. Przejechaliśmy w sumie nieco ponad 1200km.

Wieczorem siedzieliśmy wszyscy na werandzie, wspominając ciekawsze zdarzenia wyjazdu. Niebo rozświetlały rozłożyste błyskawice. Burza była daleko, więc nie padało. Magia!

Nalot: 164km