Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 6 – Czwartek, 24.08.2023

Obudziłem się dosyć wcześnie, więc jakoś od 8:30 byłem już na nogach. Śniadanie przewidziane było na 10:00, więc czekając na nie wypiłem sobie kawę.

Na dzisiejszy dzień przewidzianą mieliśmy do pokonania Zekari Pass – czyli szutrową, terenową przełęcz, której – wg. słów organizatorów – jeszcze nigdy nie przejechali bez przygód. Zawsze ktoś z ich gości zaliczał tam glebę. Brzmiało jak wyzwanie!
Co ciekawe, to właśnie na ten etap nie pojechał z nami bus serwisowy, a przewodził nam tylko Radek – w trampkach i szortach. Cóż mogło pójść nie tak?
Z Achalciche wyjechaliśmy standardowo ok. 11:30. Dojazd do podnóża przełęczy i tankowanie zajęło nam godzinkę.

A gdy za Abastumani skończył się asfalt, zatrzymaliśmy się przed pierwszymi zawijasami przełęczy na krótką „odprawę”. Generalnie zgubić się nie dało, trasa nie miała żadnych odnóg, więc mogliśmy jechać samopas, jak kto umiał. Radek miał jechać na końcu, aby móc pomagać komukolwiek, kto by napotkał jakieś trudności.

Puściliśmy się z chłopakami przodem. Browar jechał pierwszy, potem Ynciol, a ja zamykałem szyk, nagrywając przejazd kamerką. I może po 10 minutach jazdy nagle na większej dziurze otwarł się kufer w Trampku Ynciola, wypluwając swoją zawartość. Będąc z tyłu mogłem zareagować i pozbierać graty z gleby.

W kufrze urwał się jeden zawias, ale jakoś udało nam się go zamknąć i pojechać dalej. Niestety po paru kilometrach kufer otwarł się ponownie, więc Ynciol zatrzymał się, żeby to jakoś naprawić, a ja, w stylu Top Gear, porzuciłem go i po prostu odjechałem 😛 . Dogoniłem Browara i przez chwilę jechaliśmy razem.

Gdy odsłoniły się przed nami fajne widoczki, zatrzymaliśmy się, aby poczekać na resztę ekipy. Artur pojawił się jako pierwszy i również zatrzymał.

We trójkę czekaliśmy dobrych 10 minut, jednak znudziło się nam to i postanowiliśmy podjechać jeszcze wyżej, ponad linię drzew, aby poczekać w ładniejszej scenerii.
Przejechawszy może 2km znaleźliśmy fajnie odsłonięty zakręt, więc tam zrzuciliśmy kaski i czekaliśmy podziwiając panoramę.

Pierwszy po paru minutach nadjechał Ynciol – wydrapał jakiś kawałek sznurka chyba z przeciwdeszczówki i zabezpieczył nim kufer przed otwieraniem.
Gdy minął kolejny kwadrans, a nikt nie nadjechał, olaliśmy czekanie i we czterech ruszyliśmy w górę przełęczy. Dosyć szybko dotarliśmy na jej szczyt, gdzie stały jakieś chałupy i powiewała flaga Unii Europejskiej. Ze znaków wyczytałem, że znajdowaliśmy się na wysokości 2179m n.p.m. Wyżej niż Szpiglasowy Wierch!

Zatrzymaliśmy motóry na poboczu i po kilku minutach wreszcie usłyszeliśmy jadący z dołu jakiś motocykl. O dziwo był tylko jeden i – też o dziwo – okazał się nim jechać… Radek. Gdy do nas dotarł i zgasił silnik, zeznał, że dużo niżej Ewka się wyglebiła, w wyniku czego w jej motocyklu złamała się klamka sprzęgła. Z uwagi więc na to, że organizatorom nie przyszło do głowy, aby na trasę, na której „zawsze ktoś się wywraca”, zabrać ze sobą tak nietypową rzecz, jaką jest zapasowa klamka, jedyne co Radek mógł zrobić, to oddać Ewce swój sprawny motocykl, a przełęcz pokonać na uszkodzonym sprzęcie, bez używania sprzęgła. Dlatego – nie mogąc się zatrzymywać – przyjechał pierwszy. Adam i Ewa – zdani na siebie – dojechali do nas parę minut później.

No któż mógł przewidzieć tak nieprawdopodobny, abstrakcyjny wręcz scenariusz?

Skala nieprzygotowania do dzisiejszej wyprawy była – przynajmniej dla nas – porażająca. Brak zapasowej klamki był chyba najmniejszym z problemów. Do żadnego motocykla nie wrzucono nawet najprostszych narzędzi, zestawu naprawczego do opon, czy czegokolwiek – taśmy klejącej, sznurka, opasek zaciskowych. Przecież mając taki niewielki pakunek z tymi podstawowymi rzeczami można poradzić sobie samodzielnie z wieloma awariami! A na to wszystko jadący z nami Radek – nomen omen – lekarz, nie miał ze sobą nawet plastra. Czy tak trudno pomyśleć i wrzucić do każdego kufra małą apteczkę…? Gdyby ktokolwiek z nas wyrżną poważniej i się poranił, nie byłoby go czym opatrzyć. Ech…

Ale wracając do przełęczy…

Miejsce, w którym się znaleźliśmy, było niesamowite! Kilka rozpadających się zabudowań, jakaś obora, zagroda, wygódka, zardzewiała Łada i prowadzące to wszystko wiekowe małżeństwo. Po całym terenie biegały najróżniejsze zwierzęta – krowy, świnie, kury, gęsi, psy i szczeniaki. Wszystko ascetyczne, minimalistyczne, surowe. Jakże inna rzeczywistość od naszej normalnej codzienności!

Początkowo oglądaliśmy wszystko zaciekawieni, ale szybko pojawił się pomysł wejścia na pobliskie wzgórze, aby zobaczyć okolicę z najwyższego jej punktu. Idea fajna, więc poszliśmy tam w piątkę – tylko Adam i Ewa zostali na dole.

Okolica była przepiękna! Przypominała mi trochę Transalpinę…

Po zejściu na dół z jednego budyneczku wyjechały stół i ławki. Na stole pojawiła się cerata, talerze i lokalne dobra – świeżutki chleb, pomidory, genialny ser, miody, przecier malinowy i… czacza 🙂 . Dziadek, mający ponad 80 lat, pochwalił się, że wypija tego flaszkę dziennie, a ja czułem się podchmielony po jednym kieliszku 😉 . Wszystkie produkty były ultra smaczne i świeże. Niebo w gębie!

Cała ta sytuacja była dla mnie mocno surrealistyczna i kapitalna… Dotknięcie tak skromnego, pierwotnego modelu życia w tak nieprzystępnym, surowym miejscu, było niesamowitym doświadczeniem.

Poprzedniego wieczora, jak i obecnego poranka, Radek cały czas twierdził, że na tej przełęczy nigdy nie zobaczymy motocykli BMW. Sugerował, że motocykliści na tych sprzętach to asfaltowi pozerzy, nigdy nie zapuszczający się w tego typu teren. Nawet rzucił hasłem, że jak zobaczymy na trasie choć jedno BMW, to wieczorem wszyscy będą pić na jego koszt. Mieliśmy więc potworny ubaw, gdy podczas opisanego wcześniej posiłku, wydrapał się na przełęcz samotny jeździec na BMW 1200GS! 😉 Wybuchły salwy śmiechu i rozbawieni do rozpuku powitaliśmy nieznajomego motocyklistę z entuzjazmem, który musiał być dla niego sporym zaskoczeniem.

Przybysz okazał się być rodowitym Niemcem. Podszedł do nas zachęcony naszą radością, chwilę z nami porozmawiał i dostał nawet od dziadka lufę czaczy. Po krótkiej pogawędce, pożegnawszy się, ruszył w dalszą drogę. A Radek – przyznać trzeba – sytuację przyjął po męsku 😉 .

Przed opuszczeniem tego niesamowitego miejsca zrobiliśmy u gospodarzy małe zakupy. Zaserwowane nam przy posiłku przeciery owocowe tak nam zasmakowały, że każdy kupił przynajmniej jeden słoik. Wzięcie miały również miody.
Po zakupach niestety trzeba było z wolna zacząć myśleć o opuszczeniu tego magicznego i gościnnego miejsca. Dochodziła 15:30, a przed nami był jeszcze dosyć długi zjazd z przełęczy.

Ruszyliśmy w drogę i dosyć szybko poszliśmy w rozsypkę. Każdy jechał samopas, tak jak czuł się na siłach. Ja zatrzymywałem się co jakiś czas i robiłem zdjęcia. Bo jak tu nie uwiecznić np. jazdy w chmurach? Raz też zawróciłem, aby ostrzec Adama i Ewę przed nieco trudniejszym odcinkiem, na którym, jadąc ciut za szybko, sam miałem problemy z utrzymanie się w siodle.

Gdy zjechaliśmy poniżej chmur, trawersowaliśmy zboczem, szerokim półkolem. Na drodze wałęsały się krowy, a nad głowami wisiał ciężki puch… Po prostu nie umiałem nasycić się krajobrazem i zostawić go bez fotografii.

Około 16:00 zrobiliśmy krótki postój, żeby zebrać się znowu w grupę. I wtedy okazało się, że w kufrze Browara zrobiła się gruzińska pralka. Mus malinowy wyszedł na spacer ze słoika i absolutnie wszystko wymieszało się z nim na wertepach. Chwilę zajęło nam więc uporządkowanie tego bałaganu, a kontrola pozostałych kufrów wykazała, że słoiki wymagały lepszego zabezpieczenia. U mnie też blisko było do owocowej katastrofy 😉 .

Po ruszeniu w dalszą drogę, przez ponad pół godziny jechaliśmy bez zatrzymywania. Deniwelacja szła mozolnie – zakrętom nie było końca, a staraliśmy się jechać rozważnie. Postój zrobiliśmy jakoś o 16:40 i postanowiliśmy poczekać na wszystkich jadących za nami. Radek z racji braku sprzęgła nie ubezpieczał już tyłów, także po chwili byliśmy w piątkę, a brakowało znowu tylko Ewki z Adamem. I nie było ich jeszcze dobre 20 minut…

Radek nie wydawał się tym specjalnie przejęty i nawet znalazł sobie fascynujące zajęcie, tj. rzucanie głazami w przepaść… Jako praktykujący górołaz naprawdę nawet nie chce mi się tego komentować.

Gdy już zaczynałem rozważać jazdę rekonesansową do góry, usłyszeliśmy motocyklowe silniki i zza zakrętu wyjechały brakujące dwa Trampki.
Okazało się, że Ewka zaliczyła kolejną wywrotkę i tym razem pokiereszowała trochę bardziej siebie niż motocykl. Na całe szczęście nie było to jednak nic poważnego. Wspominałem już w wcześniej, jak przewodzący nam „lekarz” przygotował się na taką ewentualność…
– Czy ktoś kompetentny mógłby jechać przed nami i nas pilotować? – ulało się Adamowi.

Zjechanie zwartą już grupą do pierwszych oznak cywilizacji, tj. wioski Sairme, gdzie też pojawił się asfalt, zajęło nam prawie godzinę. Tam zrobiliśmy chwilowy postój na uzupełnienie płynów i odpoczynek. Świeża, zimna woda ze sklepiku pozwoliła nam przepłukać zęby z piasku i pyłu 😉 . Skorzystał z niej też uroczy szczeniak wałęsający się po drodze. Łapczywie pił wodę z rąk Browara…

Wraz z pojawieniem się asfaltu nasze tempo jazdy poprawiło się. Droga nr 14 była przyjemna i kręta, zaś słońce już tak nie nękało. Sprawnie dojechaliśmy więc do autostrady E60, a ta zaprowadziła nas jak po sznurku do „bazy” wypadowej organizatorów. Dotarliśmy tam o 19:20.

Pamiętam, że urzekły mnie wówczas takt i empatia Krystiana. Zaraz po zejściu z motocykli Artur poprosił go o przyniesienie apteczki, aby opatrzyć Ewce łokieć, a w odpowiedzi usłyszał coś w stylu:
– Już, zaraz. Sprawdź przelew, bo nam kasa od ciebie nie doszła.
No mistrzostwo świata! „Walić apteczkę, dziewucha poczeka, wyskakuj kurła z kasy!”
Ech…
Wieczór spędziliśmy w ogrodzie, na hamakach, oddając się zimnym napitkom i oparom oregano. Dyskutowaliśmy też z organizatorami o naszych spostrzeżeniach. W dobrej wierze i bez obecnej w tym opisie złośliwości sugerowaliśmy im rozwiązania niwelujące zauważone przez nas braki organizacyjne. Niestety nie zostało to przyjęte pozytywnie, a wręcz odebrane jako atak. Chłopaki nie mieli sobie nic do zarzucenia i na porozumienie w tym temacie nie było sensu liczyć.

Nalot: 128km