Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 5 – Środa, 23.08.2023

Wstałem dosyć późno, bo ok. 9:00 rano.

Przez godzinę kręciłem się po terenie bez celu gdyż większość ekipy jeszcze spała. Śniadanie wjechało na ogrodowy stół standardowo ok. 10:00.
Z kwatery wyjechaliśmy tradycyjnie po 11:00 i w pierwszej kolejności zatankowaliśmy sprzęty. Czekała nas dziś fajna zabawa.
Prowadzący Patryk wyprowadził nas z miasta na drogę nr 11 i od tego momentu mogliśmy jechać sami, jak się komu podobało. Dostaliśmy tylko wytyczne, aby zatrzymać się przy rozwidleniu dróg przy dużym zamku.
Szybko z chłopakami zerwaliśmy się ze smyczy. Wyprzedziliśmy wszystkich i pognaliśmy, wyciskając z Trampków ostatnie soki.

Droga prowadziła wzdłuż rzeki Kura przyjemnym kanionem. Teren wokół był suchy, spalony słońcem i górzysty. Ruch na trasie mieliśmy umiarkowany – tak, że dało się powinklować i jednocześnie pobawić w wyprzedzanie. To ostatnie czasem było trudne, gdy mieliśmy po kilka ciężarówek do łyknięcia, ale interkomy pomagały nam trzymać się w kupie. I co tu dużo mówić, zabawa była przednia!
Oczywiście ustalony jako punkt orientacyjny zjazd trochę przesmarowaliśmy. Był nieco wcześniej, niż wspominany zamek (Twierdza Cherwisi), więc musieliśmy zawrócić. Zatrzymaliśmy się na rozwidleniu dróg i poczekaliśmy na resztę ekipy.

Gdy znowu byliśmy w komplecie, odbiliśmy z głównej drogi w boczną, prowadzącą dalej wzdłuż „naszej” rzeki. Trasa wkroczyła w głęboki kanion i w pewnym miejscu zrobiła się niesamowicie malownicza.

Zatrzymaliśmy się więc ok. 12:40 na dłużej, aby napatrzyć się i uwiecznić naszą tam obecność. Widoczki były spektakularne.

Prawdziwy cel dzisiejszego dnia osiągnęliśmy ok. 13:20. Była nim Wardzia, czyli skalne miasto-klasztor, usytuowana na zboczu góry Eruszeli. Już z daleka zobaczyliśmy „podziurawione” jej zbocze, nim motocykle zostawiliśmy na parkingu.

Zaraz po przyjeździe przebraliśmy się w zwykłe ciuchy i wylądowaliśmy w knajpce przy rzece. Przez chwilę było zamieszanie, czy najpierw coś jemy czy idziemy zwiedzać, więc w trakcie pertraktacji wypiliśmy po piwie i lufie koniaku 😉 .

A potem chłopaki poszli schłodzić się w rzece.

Ostatecznie ok. 14:00 poszliśmy zwiedzać Wardzię „na głodniaka”. Organizatorzy zostali w knajpie – pewnie widzieli te miasto już dziesiątki razy.

Choć nie jestem wielkim fanem zwiedzania zamków, czy innych kościółków, Wardzia mi się podobała. Chodząc po jej zakamarkach, komorach i korytarzach próbowałem sobie wyobrazić, jak musiało to wszystko wyglądać w czasach jej świetności.

Budowę miasta rozpoczęto w 1185 r. W średniowieczu Wardzia służyła jako schronienie podczas najazdów mongolskich i mogła pomieścić od 20 do 60 tys. osób.

Zawierała klasztor, salę tronową oraz ponad 3000 komnat umieszczonych na 13 kondygnacjach (!).

Niestety w 1283 r. trzęsienie ziemi zniszczyło większą część miasta, odkrywając jego komnaty oraz niszcząc kompletnie system nawodnień. Funkcjonowało ono jeszcze przez kolejne stulecia, ale po najeździe Persów z 1551 r., miasto upadło i zostało opuszczone.

W obecnych czasach w Wardzi mieszka kilkunastu mnichów i do zwiedzania udostępnionych jest około 300 komór.

Nam chodzenie zajęło 2 godziny i końca widać nie było, a przecież zwiedzaliśmy zaledwie 10% zachowanej do dziś całości miasta… Robiło wrażenie!

O 16:00 wróciliśmy do knajpki przy rzece i wreszcie mogliśmy coś zjeść. Na stół wjechało dobre, sprawdzone Chaczapuri.
Po obiedzie dowiedzieliśmy się, że bardzo blisko Wardzi znajduje się basen termalny. Oczywiście nie mogliśmy takiej atrakcji przegapić. Na miejsce podjechaliśmy motocyklami „na zdrapkę”, tj. w klapkach i krótkich ciuchach 🙂 .
Na miejscu zastaliśmy iście postapokaliptyczny obraz.

Rozpadający się, obskurny barak z dachem wykonanym z byle czego. Wnętrze „basenu” trzymało podobny poziom – obłażąca farba ze ścian, odpadające popękane kafelki najróżniejszych rozmiarów na podłodze, woda doprowadzona gumowym wężem z zewnątrz. Słowem – klimat nie z tej Ziemi! Mi się to cholernie podobało!

Rozebraliśmy się do kąpielówek i wskoczyliśmy do wody. Była bardzo ciepła, a nieustannie zasilający basen gumowy wąż wręcz parzył. Wygrzaliśmy sobie gnaty za wszystkie czasy! 😉

Po wyjściu z basenu poszliśmy jeszcze do pobliskiej rzeki, aby się spłukać i – dla odmiany – schłodzić. Potem już przebraliśmy się w motocyklowe ciuchy i mogliśmy jechać. Była 17:40.

Przez ostatnie dwa wieczory wspominaliśmy organizatorom, że chcielibyśmy spróbować pojeździć też trochę bardziej terenowo. I apele nasze zostały wysłuchane – spod Wardzi pojechaliśmy na szutrowo-kamienistą przełęcz, ostro wspinającą się na przeciwległe dla skalnego miasta zbocze wąwozu.

Puściliśmy się z Browarem i Ynciolem przodem, bowiem zabłądzić się nie dało. Jechaliśmy na ile nam motóry i umiejętności pozwalały.

Browarowi oczywiście szło najlepiej, bo z naszej trójki ma największe doświadczenie terenowe, także szybko nam gdzieś zniknął. Ja zatrzymałem się gdzieś po drodze, żeby zrobić parę zdjęć.

Czekałem też na Ynciola, któremu raz motór wyjechał spod tyłka. Skończyło się jedynie na kilku nowych rysach na owiewce, więc ostatecznie całą trójką zameldowaliśmy się na szczycie podjazdu. Rozciągał się stamtąd fenomenalny widok, który potęgowało już stosunkowo nisko zawieszone słońce.

Zjechaliśmy sobie na trawiaste zbocze i po chwili dołączyła do nas reszta. Ewka aż popłakała się ze szczęścia, że dała radę tam wjechać.

Zeszło nam chwilę na podziwianiu widoków i ogólnym wyciszeniu. Miejsce warte było poświęcenia mu odrobiny czasu…

 Gdy o 18:30 ruszyliśmy dalej, zadziwiło mnie, że nie musimy nigdzie zjeżdżać. Znaleźliśmy się na płaskowyżu, który był niespodziewanie rozległy. Nawet po drodze przejechaliśmy przez niewielki lasek! Po wspinaczce na taką wysokość było to dla nas mocnym zaskoczeniem.

Zadziwiająca była też droga. Puściutka, płaska, prosta. Puściliśmy się więc pełnym ogniem, wyduszając z Trampków maksymalne prędkości. Rogale nie schodziły nam z twarzy.

W pewnym momencie dotarliśmy do małego miasteczka Akhalkalaki. Tam opadła nas banda dzieciaków, ale zachowanie jednego było mało fajne – gdy przejeżdżaliśmy obok, zamachnął się, jakby chciał kopnąć motocykl.

Przez dłuższy czas lecieliśmy potem przez piękne pustkowia, prostymi drogami o idealnej nawierzchni. Zajmowaliśmy oba pasy, jadąc obok siebie, wyprzedzając się i wygłupiając 🙂 . Słońce już tak mocno nie przypiekało, więc jechało się cudownie.

Ale to tam też nastąpił jeden z nielicznych niebezpiecznych momentów wyjazdu. Wszędobylskie krowy przyzwyczaiły nas już do swojego spokoju i zupełnego ignorowania naszej obecności. Do czasu… Przyczyną jak sądzę był Don Arturro zwany Miśkiem, który na swym czerwony Trampku o pustych wydechach, niczym torreador spłoszył jedną z przydrożnych jałówek, prowokując ją do natarcia. Browar ledwie ominął szarżującego zwierza lewą, a Ynciol, hamując awaryjnie, przeleciał ocierając się o jego zad. Było blisko!

Od tej pory, ilekroć mijaliśmy przydrożne krowy, dało się słyszeć w interkomie kierowane pod ich adresem błagalne prośby o zachowanie spokoju 😉 . Tudzież złorzeczenia 😉 .
Pod twierdzą Chertwisi, po bardzo przyjemnej jeździe, zatrzymaliśmy się o 19:45. Poczekaliśmy, aż wszyscy dojadą i machnęliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na tle zamku.

A że już powoli zmierzchało się, to bez ociągania pognaliśmy dalej. Mieliśmy zielone światło na samodzielną jazdę, gdyż do przedmieść Achalciche nie dało się zgubić, więc my z chłopakami lecieliśmy sobie przodem, swoim tempem. Po jakimś czasie zrobiło się całkiem ciemno.
Na przedmieściach Achalciche poczekaliśmy kolejny raz, żeby zebrać się w grupę, po czym wróciliśmy na kwaterę. Ale tylko na chwilkę, bowiem po szybkim przetasowaniu pojechaliśmy jeszcze do twierdzy Rabati na obiadokolację. Wylądowaliśmy tam dopiero o 21:00.
Reszta wieczoru, pomijając szalone taksówki, była kopią dnia poprzedniego (u mnie nawet hamburger się powtórzył 😉 ). Po posiłku wróciliśmy do noclegowni i do północy siedzieliśmy w ogrodzie, rozmawiając z Krystianem. Ten akurat rozgrzebywał jednego Transalpa, w którym trzeba było wymienić łożysko główki ramy.

Nalot: 178km