Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 4 – Wtorek, 22.08.2023

Obudziłem się ok. 8:00, ale wstałem bliżej 9:00. Już się nauczyłem, że nie ma sensu zrywać się z kurami 😉 . A mimo to i tak łazikowanie trwało kolejnych 40 minut, nim Krystian postanowił obudzić jeszcze śpiących. W tym celu odpalił czerwonego Trampka – jedynego na pustych wydechach – i pozdrowił całą okolicę w stylu „dej mu na zimnym!” Ynciol momentalnie wyskoczył z pokoju, ale nie przez hałas, tylko ryzyko zatrucia tlenkiem węgla – wydech motóra wycelowany był w jego pokój, a generowane spaliny takie tłuste, gruzińskie 😉 .

Śniadanie podane zostało o 10:00 i o dziwo wszystkim udało się do tego czasu wstać.

Po śniadaniu zostaliśmy zaproszeni przez „szalonego Gruzina” na zwiedzanie jego zamku. Wprowadził nas na teren „od zaplecza”, gdzie na dzień dobry zobaczyliśmy kilka zabytkowych / customowych pojazdów będących w trakcie prac.

Potem weszliśmy na dziedziniec zamku, gdzie w różnych jego zakamarkach i korytarzach upchnięte wręcz były najróżniejsze artystyczne twory.

Obrazy, rzeźby, instrumenty, malowidła ścienne, ceramika… Gdzie się człowiek nie obejrzał, wszędzie można było zobaczyć coś, co wyszło spod ręki naszego gospodarza.

Z ciekawych rzeczy na dziedzińcu mogę wymienić leżącą, uszkodzoną ogromną amforę (Kvevri), w której wytwarzane były wina. Amfora ta w normalnych okolicznościach zakopana powinna być w ziemi – zresztą w innej części zamku znajdowały się i takie.

Drugą rzeczą był ogromny, ręcznie zbudowany pojazd w klimacie Mad Maxa. Ilość detali tego pojazdu powalała – filtr powietrza i wydech w kształcie baszt, krzyż na masce, głowa wilka na dachu, kierownica z łańcucha i drążek zmiany biegów zrobiony ze średniowiecznego miecza. Chłop miał nieograniczoną fantazję!

Z dziedzińca przeszliśmy przez pracownię malarską, gdzie najbardziej podobała mi się ręcznie zrobiona lampa z motywem Arki Noego, a potem jeszcze weszliśmy do komory winnej, gdzie znajdowała się kolekcja zabytkowej broni białej, w tym sztylet wykonany z brązu, sprzed kilkuset lat.

Na zamku tym można byłoby spędzić cały dzień i nie odkryć wszystkiego. My jednak byliśmy tam zaledwie dwie godziny, bowiem wzywała nas droga.

Podziękowawszy gospodarzowi za wszystko, na motocykle wskoczyliśmy po 12:00. Początkowo zapięliśmy „resztkę” Drogi Wojennej i na przedpolach Tbilisi, w rejonie miasta Mccheta, skręciliśmy na zachód. Jechaliśmy drogą, która nie ma na mapach numeru i biegnie równolegle do głównej trasy E60. Dzięki temu nie musieliśmy walczyć z ciężkim ruchem tranzytowym, od którego była ona wolna.

To tam, na odcinku do miasta Gori, wjechaliśmy nagle w zupełnie inny krajobraz. Zrobiło się pusto, szeroko, pustynnie i stepowo – czuliśmy się, jakbyśmy trafili nagle do Pakistanu.

Tuż przed Gori zatrzymaliśmy się o 13:40 w wiosce Khidistavi przy sklepiku z arbuzami. Co ciekawe sprzedawane były z bagażnika Łady. Upał kąsał nas dosyć mocno, więc pomysł, aby schłodzić się arbuzem (i wodą ze szlaucha :P) był celny.

O 14:20 wylądowaliśmy w Gori. Organizatorzy mieli dla nas w planie zwiedzanie przybytków związanych z historią Józefa Stalina. To jednak wywołało mieszane odczucia w naszej ekipie i nie wszyscy czuli potrzebę płacenia za wejście do muzeum poświęconego temu bandycie. Część osób poszła więc do muzeum, a nasza trójka poszła… na piwo 😉 .

Ale nie od razu. Dla zabicia czasu obejrzeliśmy sobie z zewnątrz stojący na placu luksusowy, opancerzony wagon kolejowy Stalina oraz chatę, w której się urodził. Ponad nią zabudowana została ogromna konstrukcja zadaszająca, tworząc coś w rodzaju mauzoleum. Zachowanie budynku i kawałka bruku sprzed ponad stu lat pobudzało wyobraźnię, jak też Gori musiało kiedyś wyglądać.

Kiedy „odłam muzealny” skończył zwiedzanie, ok. 15:45 ruszyliśmy w dalszą drogę. Od Gori przez jakiś czas trzymaliśmy się trasy E60 i w rejonie Chaszuri zapięliśmy drogę nr 8 – celem dzisiejszego etapu było Achalciche.
Krajobraz zmienił się kolejny raz. Jechaliśmy przeważnie wzdłuż rzeki Kura i wpadliśmy w górzysty, zalesiony teren. Momentami przypominało to Rumunię i jechało się elegancko!

Ten etap pokonaliśmy bezkompromisowo. Tylko raz w Bordżomi zatrzymaliśmy się na chwilowy odpoczynek.
Nie wiem, gdzie zobaczyliśmy to pierwszy raz, więc wspomnę o tym teraz. Na drogach naturalnie bardzo często widzieliśmy różne zwierzęta – krowy, konie, czasem kozy. Ale raz na poboczu i częściowo na drodze zobaczyliśmy dziwne półokrągłe, podłużne głazy. Przez dłuższą chwilę nie mieliśmy pojęcia, co to jest i dopiero z bliska rozpoznaliśmy… świnie! Wielkie maciory wypoczywające leżąc na asfalcie, poboczu, a najczęściej w rowie :D. Serio, w bezruchu wyglądały jak ogromne kamienie! Zaczęliśmy je więc nazywać świnio-głazami ;).

Do Achalciche dotarliśmy o 17:00. Zatrzymaliśmy się w jakiejś dzielnicy mieszkalnej w apartamentowcu Akhaltsikhe. Przez następną godzinę ogarnialiśmy się po jeździe i mościliśmy w pokojach. Odświeżeni wsiedliśmy do dwóch taksówek i pojechaliśmy do Twierdzy Rabati. Ja jechałem z tyłu, więc trochę przeoczyłem akcję, w której dwa razy na przestrzeni 5 sekund mogliśmy zaliczyć poważnego dzwona. Na skrzyżowaniu, do którego dojeżdżaliśmy zmieniło się światło, a taryfiarz dał po gazie. Samochód przed nami początkowo zrobił to samo, ale nagle rozmyślił się i ostro zahamował. Nasz kierowca w dzikim manewrze ominął hamujący samochód lewą stroną i przeleciał sygnalizację na czerwonym. W tym momencie na skrzyżowanie z naszej lewej wjechało inne auto… Taryfiarz kolejnym dzikim manewrem ominął ten samochód z prawej, mając już jakąś chorą prędkość na blacie i cudem unikając kolizji. Browar poszarzał i nieco powiększyły mu się oczy 😉 .
W Twierdzy Rabati wylądowaliśmy o 18:40. Powstała ona w XII wieku i jej teren zajmuje około 7 hektarów. Znajduje się tam złożony system fortyfikacji obronnych, domy o tradycyjnej regionalnej architekturze, stare łaźnie, kościół oraz meczet z 1752 r. Powyżej zamku znajduje się kościół katolicki i Klasztor Benedyktynek.

Po wejściu na teren twierdzy dostaliśmy od organizatorów „czas wolny”, po którym mieliśmy zameldować się w knajpie na dziedzińcu. I choć byliśmy już bardzo głodni, to chcieliśmy złapać ostatnie promienie słońca, aby obfotografować to ciekawe miejsce.

Połaziliśmy więc chwilę po murach i wieżach obronnych, cykając foty na potęgę. Browar zaś miał gest i postawił wszystkim sok wyciskany z owoców.

Przed 20:00 wylądowaliśmy przy stolikach w knajpce. Tym razem mogliśmy zamawiać co komu się podobało, więc zdecydowałem się na wyjątkową, tradycyjną gruzińską potrawę – hamburgera z frytkami 😉 . I piwo 😉 .

Nasiadówka trwała blisko dwie godziny, nim udaliśmy się na naszą kwaterę. Tam usiedliśmy sobie jeszcze w ogrodzie i gawędziliśmy do późnego wieczora. Towarzyszył nam przy tym gruziński kocur – prawdziwy wojownik. Szorstka sierść, postrzępione uszy, poraniony kark od walk z innymi kotami, powykrzywiane łapy. Przy nas był jednak spokojny jak wczorajsza Sabaka.

Siedział na krześle ze zmrużonymi oczami i po prostu nam towarzyszył.

Nalot: 226km