Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 3 – Poniedziałek, 21.08.2023

Pobudkę zrobiliśmy przed 4:00 rano.

Szybko ubraliśmy się i wyszliśmy przed hotel, gdzie zaskoczył nas obecnością Radek. A mnie nieziemsko wk*rwił, bo – nie wiedzieć czemu – nie wziął kolejnego motocykla, tylko wpakował się na mój, każąc mi jechać na plecaku. Nie odezwałem się, żeby nie psuć atmosfery, niemniej moją dosyć skutecznie zważył.
Przejazd na początek podejścia do punktu widokowego nie był długi, choć prowadził po serpentynach. Zaparkowaliśmy motocykle pod jakimś hotelem, gdzie opadło nas kilka psów. Chwilowa niepewność co do ich zamiarów szybko minęła – psiaki nie były agresywne, a jedna suczka nawet zaczęła z nami wędrować. Początkowo myśleliśmy, że po jakimś czasie da sobie spokój i wróci „na swój rewir”, ale nie. Psiur, ochrzczony przez nas Sabaką, szedł niezłomnie aż na sam punkt widokowy.

Spacerek był łagodny i zajął nam niespełna pół godziny. Poza naszą trójką i wspomnianym Radkiem, był z nami jeszcze Adam – prowodyr wyprawy 😉 .
Na wierzchołku wzniesienia, które gugle nazywają punktem widokowym Small Chrdili, zameldowaliśmy się o 6:00. Nasza dzielna Sabaka usiadła grzecznie na uboczu i zamarła w bezruchu jak sfinks. Była niesamowita! Czy głaskana, czy nie, trwała w bezruchu i nam towarzyszyła. O nic nie prosiła, nie żebrała, nie łasiła się. Po prostu dotrzymywała nam towarzystwa…

Na wierzchołku był sporych rozmiarów krzyż i przy nim czekaliśmy na wschód. Radzio niestety zapragnął przy okazji posłuchać sobie muzyki, więc nie zważając na nikogo, zaczął pierdzieć jakimś syfem z komórki na głośniku. Oddaliłem się więc nieco, aby móc cieszyć się widokiem wschodu w jedyny słuszny sposób – w ciszy.

Słońce musiało wstać nieco wcześniej, niż dane nam było to zaobserwować, bowiem już o 6:00 było całkiem jasno, a pierwsze promienie wychynęły zza gór dopiero po 40 minutach.

Magia barw i cieni trzymała nas na szczycie jeszcze dobrych 10 minut, nim zaczęliśmy zbierać się do drogi powrotnej. Sabaka od razu wyczuła nasze intencje. Jakby wybudzona z letargu wstała i ruszyła z nami na dół. Kochane psisko!

Wróciliśmy do motocykli i zjechaliśmy serpentynami do hotelu. Ruch ciężarowy zdążył zrobić się gęsty, więc siedząc na plecaku czułem się niezbyt wesoło przy wyprzedzaniu TIRów na agrafkach. Radek zresztą o mało nie wpakował nas do rowu, więc obiecałem sobie, że przy kolejnym podobnym „wyskoku” będę bardziej asertywny.
Po powrocie zdrzemnęliśmy się jeszcze godzinkę. W tym czasie Krystian pracował już nad motocyklem Ynciola.
Na śniadanie do restauracji hotelowej udaliśmy się po 9:00. Do dyspozycji mieliśmy klasyczny szwedzki stół, więc każdy mógł zjeść to na co miał ochotę.

Na motocykle – już z wolna utartym schematem – wsiadaliśmy około 11:00. Maszyna Ynciola została naprawiona – problemem okazał się całkowicie zapchany filtr powietrza. Z jednej strony nic strasznego, a z drugiej… no pokazuje na czym jeździliśmy. Wymieniony na początku sezonu filtr powietrza na pewno nie zdążyłby się tak zapchać.

Mój motocykl z kolei cierpiał na pogarszające się z czasem zasysanie lewego powietrza (przynajmniej tak sądzę). Nie chciał schodzić z obrotów lub robił to bardzo opornie i powoli. Przy zmianie biegów obroty same podchodziły trochę do góry. I choć znowu nie było to nic, nad czym nie umiałbym zapanować, to do braku hamowania silnikiem musiałem się po prostu przyzwyczaić – zgłoszony dwukrotnie problem Krystianowi został zwyczajnie olany.

Okazja do asertywności przyszła szybko. Radek wyskoczył z pomysłem wrzucenia mi „na plecak” Patryka, aby mógł filmować do materiałów marketingowych dzisiejszy przejazd. Nie zgodziłem się – jazda z nieznanym pasażerem zepsułaby mi frajdę. Ostatecznie więc pasażera wciśnięto na motocykl Arturowi.
Wystartowaliśmy z hotelu i ruszyliśmy na północ w stronę rosyjskiej granicy. Do pokonania mieliśmy Przełęcz Krzyżową.

Ruch był niestety dosyć spory, więc mieliśmy trochę zabawy z wyprzedzaniem. Nam z chłopakami dzięki interkomom było łatwiej, bo mogliśmy w ślepych zakrętach sobie pomagać, więc zdarzało się wyprzedzać TIRy na prawych, ciasnych zakrętach. Pozostali tych ułatwień nie mieli, więc raz prawie obsr**łem zbroję, gdy zobaczyłem Ewkę wyprzedzającą w prawym winklu na czołówkę z autobusem. Z mojej perspektywy wyglądało na to, że nie ma szans się tam zmieścić… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, niemniej serio najadłem się strachu.

Po 20 minutach jazdy zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym, gdzie zlokalizowany jest chichot dziejów, czyli Pomnik Przyjaźni Rosyjsko-Gruzińskiej.

Sam pomnik, choć ciekawy i ładny, w mojej ocenie ustępował panoramie okolicznych gór i dolinie rzeki Terek. Nie mogłem się temu wszystkiemu napatrzeć…

W dalszą drogę ruszyliśmy około południa.

Po ok. 40 minutach dojechaliśmy do miasteczka Stepandsminda, skąd odbiliśmy w lewo do cerkwi Cminda Sameba. Zlokalizowana jest na urokliwym wzniesieniu na wysokości 2170 m n.p.m, zewsząd otoczona strzelistymi górami. Aurę tego miejsca uzupełniały kręcące się po okolicznych terenach puszczone luzem konie.

Dojeżdżając na miejsce zauważyliśmy z Browarem obok cerkwi drugie, niższe wzniesienie, z wyraźnie wyjeżdżoną trawiastą ścieżką. Niewiele myśląc zjechaliśmy z asfaltu i wdrapaliśmy się na ten podjazd motóami. Zabawa musi być! 😉 Ynciol po chwili poszedł w nasze ślady 🙂 .

Z „naszego” pagórka rozciągała się przepiękna panorama na okoliczne góry. Pechowo niestety najokazalsza z nich i jedna z najsławniejszych gór Gruzji – Kazbek o wysokości 5054m n.p.m. – skryta była w chmurach. Niemniej i tak nasze motocykle, jakie by nie były, prezentowały się na tle panoramy gór Kaukazu niezwykle imponująco…

Po chwili kontemplacji ruszyliśmy na zwiedzanie cerkwi. Po drodze spotkaliśmy kilka luźno chodzących koników, więc przystanęliśmy i poświęciliśmy im chwilę. Były łase na głaskanie i niezwykle spokojne. Piękne zwierzęta!

Potem wdrapaliśmy się do cerkwi i pokręciliśmy się chwilę po jej terenie. Nie jestem koneserem takich miejsc i nie umiem oddawać z należytym szacunkiem ich wartości i piękna, także zostawię to.

Z wyguglanch ciekawostek napiszę tylko, że historycy datują powstanie cerkwi oraz dzwonnicy na XIV wiek. Nie zachowały się źródła, które mogłyby pomóc ustalić precyzyjnie czas ich wybudowania.

Z cerkwi wygonił nas głód. Zjechaliśmy do Stepandsmindy, gdzie o 14:20 zakotwiczyliśmy w restauracji Kazbegi Good Food. Nie przypominam sobie, abym jadł tam coś nowego, wyszukanego. Na pewno wpadła zupa, ale nie umiem stwierdzić, co to dokładnie było 😉 .

Po obiedzie zatankowaliśmy sprzęty i ruszyliśmy z powrotem Drogą Wojenną na południe. Lecieliśmy w dosyć ciężkim ruchu, więc znowu było sporo wyprzedzania i „walki o życie”. A na to wszystko prowadzący grupę Radek zupełnie nas nie oszczędzał, jadąc dosyć brawurowo. Oczywiście na motocyklach każdy jest kowalem swojego losu i nie musieliśmy powtarzać jego niebezpiecznych manewrów, niemniej presja nadążania za liderem doprowadziła parę razy do nieciekawych sytuacji. Ewka na późniejszym postoju bez ogródek powiedziała Radkowi, co na ten temat myśli.

W drodze powrotnej wykonaliśmy trzy postoje.
Pierwszy odbył się przy źródłach mineralnych Travertine, zwanych również, od ich rdzawego koloru, Czerwoną Wodą. Całe zbocze góry pokryte było kremowo-rudą skorupą, przypominającą formacje naciekowe z jaskiń.

Kolejny postój zrobiliśmy przy źródełku wypływającym z kosmicznie zardzewiałego „kranu” – zwało się to Spring Water Nadibani. Woda miała rdzawy kolor i takoż rdzawo smakowała.

Trzecim postojem było Złomowisko w Pasanauri. Przejeżdżając zobaczyliśmy za płotem stare samochody i zachcieliśmy je zobaczyć. Na potrzeby niniejszego opisu szukałem nazwy tego miejsca i znalazłem sporo niepochlebnych o nim opinii. Właściciel rzekomo zaprasza do środka, a potem żąda opłat za zwiedzanie. Nasi organizatorzy wiedzieli, że wejście nie jest darmowe, więc nie było to dla nas zaskoczeniem i ani przez chwilę nie poczuliśmy się oszukani.

Na złomie było trochę starych pojazdów, z czego najbardziej interesujący dla mnie był GAZ M20 Pobieda, czyli protoplasta naszej Warszawy M20. Wg. słów właściciela przybytku, jeden z egzemplarzy miał być osobistym pojazdem Józefa Stalina.

Przy wejściu na te złomowisko stała kobitka sprzedająca różne ciekawe miody. A to orzechowe, a to malinowe. Smakowały niesamowicie, więc sporo osób, w tym ja, takowe sobie kupiło.

Złom opuściliśmy ok. 18:00 i w niecałą godzinę dotarliśmy do zaplanowanego na ten dzień noclegu. A był on wyjątkowo ciekawy – kwatery w formie pawilonów z pokojami o nazwie Golden Cradle, zlokalizowane obok… zamku! Właścicielem terenu był „szalony Gruzin” – malarz, rzeźbiarz i ogólnie rzecz biorąc wszechstronny artysta. Zamek zbudował własnymi rękami…

Zaraz po przyjeździe jednak nie było czasu na podziwianie okolicy, gdyż urodził się pomysł kąpieli w pobliskim jeziorze Bazaleti. Organizatorzy polecili nam wszystko porzucić i w stanie gotowym do pływania zameldować się po kilku minutach z powrotem przy motocyklach.
Takoż się stało i – o ironio – najbardziej jak dotąd off-roadowa jazda tej wyprawy odbyła się bez kasków, w kąpielówkach i klapkach! 😉 A na to wszystko, w drodze prowadzącej wokół jeziorka do „plaży”, dorwały nas i zaczęły gonić groźnie wyglądające psy, więc obawiając się pogryzienia, musieliśmy przed nimi po prostu spieprzać! 😉
Szczęśliwie, na wysypaną drobnymi kamyczkami „plażę”, dotarliśmy bez strat w ludziach.

Tam zadziwiło mnie, że nad samym brzegiem stał… ciągnik siodłowy, przy którym biwakowało trzech Gruzinów. Kręcił się tam również przeuroczy szczeniak, któremu nie szczędziliśmy głaskania.

Ale gwoździem programu było samo jeziorko. Czysta, chłodna woda była nieprawdopodobnie relaksująca po całym dniu jazdy w upale. Z Radkiem wypłynęliśmy naprawdę daleko, początkowo planując przepłynięcie akwenu na drugi brzeg. Wymiękłem jednak gdzieś w połowie drogi i zawróciliśmy. Zmęczyłem się porządnie, ale to było takie przyjemne zmęczenie.

Po wyjściu z wody i jako takim osuszeniu, ruszyliśmy w drogę powrotną do zamku. Tym razem psy uczepiły się mnie, więc spierniczałem, mimowolnie odciągając psią pogoń od pozostałych motocykli. Browar prawie popłakał się ze śmiechu.
Po tych atrakcjach, na kwaterach ogarnęliśmy się i ok. 21:00 wylądowaliśmy na stołówce. Kolacja wjechała na stół, a przed posiłkiem przywitał się z nami nasz „szalony Gruzin”. Poczęstował nas przy okazji karafką lokalnej pędzonej na winogronach wódki, zwanej Czaczą. Pieruńsko mocny trunek!

Po kolacji, już po zmroku, siedzieliśmy w wianuszku na leżakach i słuchaliśmy różnych opowieści naszego Gruzina, który płynnie władał angielskim.

Przyjemny akcent na zakończenie tego bogatego w atrakcje dnia.

Nalot: 180km