Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 2 – Niedziela, 20.08.2023

Wstałem dosyć późno, bo ok. 8:30. Spałem jak zabity całą noc. Niektóre osoby jeszcze nie wypełzły z łóżek, więc kręciłem się trochę po terenie „bazy”, próbując integrować się z lokalnymi kotami 😉 .

Zamuła trwała aż do 10:00. O tej godzinie otwierali sklep z pieczywem, więc śniadanie odpalone zostało dopiero o 10:30. Piszę dopiero, bowiem przyzwyczajony jestem na wyjazdach wstawać jak najwcześniej i takoż ruszać w drogę, aby jak najwięcej wycisnąć z dnia.

Na śniadanie była jajecznica, kiełbaski i ten świeżo kupiony, lokalny, pyszny chleb Puri. Najedliśmy się po korek i od 11:00 wreszcie zaczęliśmy przygotowywać do akcji. Na motocykle wsiedliśmy ok. 11:30.
Z „bazy” mieliśmy blisko do głównej drogi w Gruzji – E60 – stanowiącej praktycznie kręgosłup transportowy tego kraju w osi wschód-zachód. Zapięliśmy trasę w stronę Tbilisi i początkowo lecieliśmy autostradą. Potem dobre się skończyło, pojawiła zwykła szosa i zaczęła się rzeź.
Ciężki ruch, wolna amerykanka, a czasem wręcz bandyterka drogowa. Walka z rozklekotanymi pojazdami, ciężarówkami, brawurowe wyprzedzanie itd. Na to wszystko towarzyszył nam nieziemski upał. Z całą pewnością jazdę tę mogę nazwać egzotyczną, choć raczej nie mogę już powiedzieć, aby była przyjemna. Ale cóż – tranzyt jest nieodłącznym elementem motocyklowych podróży.
Wisienką na torcie tej masakry okazał się długi na 1,7km tunel Rikoti. Wjeżdżając do niego miałem nadzieję, że (wzorem alpejskich tuneli) będzie można w nim odetchnąć od upału. Jakże się myliłem! Wewnątrz nie działała żadna wentylacja, a lewy pas ruchu praktycznie na całym dystansie stał dęba lub się czołgał. W kolumnie tej wypatrzyć można było niezliczoną liczbę ciężarówek i pojazdów, które od dwóch dekad powinny stać w muzeum lub na złomie. Dymiły niemiłosiernie, więc w tunelu można było odnieść wrażenie, że jedzie się we mgle. Serio myślałem, że się uduszę i w duchu dziękowałem losowi, że nasza strona tunelu jako tako jechała, więc udało nam się z niego w miarę szybko wydostać. Od razu też zrobiliśmy postój – trzeba było sprawdzić, czy nikt nie zatruł się spalinami 😉 .

Gdy ruszyliśmy dalej, po zaledwie 6km ok. 13:20 zatrzymaliśmy się znowu. Przy drodze stały stragany sprzedające jakieś dachówki i przy jednym takim właśnie stanęliśmy.

Okazało się, że „dachówki” to tradycyjne gruzińskie słodkie chlebki Nazuki, wypalane w specjalnych piecach na jego ściankach. Organizatorzy kupili ich kilka, więc zjedliśmy ze smakiem, uspokajając początki głodu. Przy okazji zajrzeliśmy na zaplecze sklepiku-piekarni. Prowizorka, skromność, egzotyka, bieda – ciężko mi znaleźć odpowiednie określenia tego, co zobaczyliśmy.

Przez następne półtorej godziny przebijaliśmy się dalej w stronę Tbilisi. Ruch trochę zelżał i pojawiały się odcinki autostrady, więc jechało się lepiej. A potem skręciliśmy już na docelową Drogę Wojenną (nosi oznaczenie E117) i ruszyliśmy na północ w stronę Kaukazu Wielkiego. Jego główne pasmo stanowi granicę Gruzji z Rosją, także na drodze spotykaliśmy bardzo wiele pojazdów na rosyjskich rejestracjach.

Ok. 15:00 wykonaliśmy kolejny postój w wiosce Lami. Najpierw schłodziliśmy się słodkim, zimnym arbuzem, a potem musieliśmy zatankować motocykle – chwilę wcześniej Ewce przestał motór jechać i okazało się na poboczu, że po prostu żądał rezerwy, a więc archaicznego przekręcenie kranika paliwa. Dobrze, że akurat niczego nie wyprzedzaliśmy!

Ewka wcześniej zresztą zamieniła się motocyklem z jednym z organizatorów, bowiem w jej sprzęcie było totalnie zakatowane łożysko główki ramy i ciężko było jej skręcać – motór klinował się przy jeździe na wprost.
Prawdziwy postój na posiłek zrobiliśmy o 16:00. Od pewnego czasu wjeżdżaliśmy już w coraz ładniejsze, górskie rejony, a zatrzymaliśmy się nad przecudnym, błękitnym zalewem Zhinvali. Koloryt jego wód w kontraście do zielonych zboczy robił piorunujące wrażenie. Wyglądało to, jakby ktoś grubo przesadził z kontrastem i saturacją kolorów…

Organizatorzy poszli zamówić nam posiłek w restauracji Khada, a my chwilę kręciliśmy się po przydrożnych budach bazarowych. Oko nasze przykuło stanowisko wyciskania soków z owoców i zafundowaliśmy sobie po kubeczku. Niebo w gębie!  

Wróciliśmy do knajpy, gdy jedzenie wjeżdżało na stół. Z nowych ciekawostek, które zapamiętałem, były przepyszne pieczarki zapiekane z gruzińskim serem, zwane Soko-sulguni.

Była też mięsna zupa Charczo, ale ta mnie jakoś nie urzekła. Poza tym oczywiście na stół wjechało też piwo – te urzeka mnie zawsze i wszędzie 😉 .

Posileni ruszyliśmy dalej ok. 17:30. Od tego momentu było już naprawdę fajnie.

Droga zrobiła się kręta, ruch i upał zelżały, krajobraz wypiękniał, a na drogach pojawiało się coraz więcej krów. Sielanka 😉 . Asfalt przeważnie był dosyć dobry, choć zdarzały się też gorsze odcinki, przynajmniej jedno wahadło i remont obrywu.

Zaczęliśmy się nawet trochę wygłupiać, udając schodzenie na kolano i „ścigać” się jadąc obok siebie. I to wtedy Ynciolowi motór zaczął odmawiać współpracy. Silnik dławił się, przerywał przy okręcaniu manetki i ledwo szedł stówką. Do celu etapu dojechał, niemniej wyprzedzanie czegokolwiek stało się dla niego mało możliwe i wręcz niebezpieczne.

O 19:15 wreszcie dojechaliśmy do górskiej miejscowości Gudauri i naszego noclegu, tj. hotelu Geography. Na końcu ulicy, przy której stał, znajdowała się też Cerkiew Amaglebis Eklesia, więc w kilka osób podjechaliśmy sobie rzucić na nią okiem.

Przed 20:00 zameldowałem się w pokoju (tym razem z Ynciolem), a gdy wszyscy już poprzebierali się i odświeżyli, spotkaliśmy się w restauracji hotelowej. Tam oczywiście wjechał jakiś alkohol i lekka kolacja – późny obiad spowodował, że nie byliśmy specjalnie głodni.

Potem siedzieliśmy też przy stolikach na zewnątrz, pod niesamowicie rozgwieżdżonym niebem, ale było cholernie zimno i ciężko mi było tam długo wysiedzieć.
W toku rozmów wieczornych pojawił się pomysł wyjścia rano na punkt widokowy na wschód słońca. To oznaczało wczesną pobudkę, więc dosyć szybko uciekłem spać.

Nalot: 281km