Gruzem przez Gruzję, czyli Prawie Męski Wyjazd

Dzień 1 – Sobota, 19.08.2023

Na lotnisku w Pyrzowicach musieliśmy być ok. 5:00. Na wypadek wszelki z domu wyjechałem po chłopaków już ok. 3:00, po dwóch godzinach półsnu. Odebrałem Ynciola, który nie spał wcale i na końcu zgarnęliśmy Browara.
Na parking w Pyrzowicach zajechaliśmy ok. 4:40. Parkingowemu chwilę zajęło obudzenie się, ale ostatecznie nas wpuścił i samochód zaparkowaliśmy. Obsługujący nas chłopaczek nieco nas zaskoczył, polewając nam po kielichu czegoś dziwnego i mocnego. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się pić o tak wczesnej porze, niemniej znieczulenie szybko się przydało – wyjeżdżając z parkingu gość prawie władował się do rowu. Momentalnie odechciało nam się spać 😉 .
Na lotnisko dotarliśmy unikając śmierci. Tam pamiątkowa fotka na tle terminala i ruszyliśmy na odprawę.

Ależ byłem szczęśliwy, że nie jestem sam! Byłem jak dziecko we mgle, nie wiedziałbym co robić i jak robić. Odprawa bagażu, potem odprawa bezpieczeństwa, korytarze, bramki, ludzie – byłem kompletnie potracony! 😉 Gdy chłopaki w kolejce do kasy sklepiku lotniskowego kazali mi przygotować bilet lotniczy, serio myślałem, że się ze mnie nabijają… 😉
Wylot zaplanowany był na godzinę 6:40, więc chwilkę nudziliśmy się w oczekiwaniu na otwarcie bramek.

Na pokład samolotu wpuścili nas ok. 6:10, więc potem siedzieliśmy w maszynie prawie pół godziny, nim zaczęła kołować.

Chłopaki odstąpili mi miejsce przy oknie, gdyż dla nich nie był to dziewiczy lot, a ja jarałem się jak ruski czołg. Ynciol nawet zdążył przysnąć, zanim wystartowaliśmy.
Start był zdecydowanie najbardziej emocjonującą częścią lotu. Kondensacja powietrza na krawędzi natarcia przy podrywaniu samolotu zrobiła na mnie wrażenie, a potem przebijanie się przez chmury i lot nad ich dywanem.

Patrzyłem przez cały lot na prędkość lotu (przez aplikację) oraz na naszą lokalizację. Z uwagi na inwazję Rosji na Ukrainę, większość lotu odbyliśmy nad Rumunią i Morzem Czarnym, okrążając Krym szerokim łukiem.
Lot trwał nieco ponad 3h, ale że przeskoczyliśmy dwie strefy czasowe, wylądowaliśmy w Kutaisi około południa lokalnego, gruzińskiego czasu. Lądowanie było równie emocjonujące jak start, ale pilot posadził maszynę bardzo miękko. Fajnie było obserwować pracę mechanizacji skrzydła!

Wysiedliśmy z samolotu, przeszliśmy odprawę paszportową, w terminalu odebraliśmy bagaże i zaczęliśmy rozglądać się za naszym kontaktem, który miał na nas czekać, dla identyfikacji w kasku motocyklowym. Ale nigdzie nie mogliśmy go znaleźć, a nasze telefony nie umiały połączyć się z lotniskowym WiFi, więc nie mogliśmy wysłać wiadomości.
Po chwili stresu organizator (Krystian) pojawił się – okazało się, że odbierał innych uczestników naszej grupy, która przyleciała innym lotem. Była to Ewa – jedyna kobieta naszego „turnusu”, Adam, jej partner i Artur, którego bardzo szybko wszyscy zaczęli nazywać Miśkiem.
Z lotniska pojechaliśmy busem organizatorów do ich siedziby, znajdującej się w rejonie wioski Kveda Simoneti, w gminie Terdżola, ok. 30km od lotniska.
Po przyjeździe na miejsce okazało się, że bazą wypadową jest dom jednorodzinny z trzema sypialniami, ogromnym salonem, tarasem, balkonem, kuchnią i łazienką. I co tu dużo mówić – standard nie był za wysokich lotów. Mi dostał się pokój współdzielony z Miśkiem, gdzie miałem do dyspozycji łóżko zrobione z drewnianych palet. Drugie łóżko było takie same i poza tym w pokoju było jeszcze krzesło i szafa. „Ol inkluzif!”

Choć, jak się później okazało, narzekać nie mogłem – Adam i Ewa dostali prawdziwe łóżko, tyle że z tak wystającymi sprężynami, że woleli spać na ziemi.
Towarzyszących nam przez cały wyjazd było trzech organizatorów. Wspomniany wcześniej Krystian był przede wszystkim kierowcą busa serwisowego, który z częściami i bagażami jeździł w następnych dniach za nami. Krystian pełnił również rolę mechanika motocykli. Drugim organizatorem był Radek, w teorii lekarz, mający dbać o nasze zdrowie, a trzecim był Patryk – zajmujący się głównie marketingiem, robieniem filmików i zdjęć do internetowych relacji.

Po wprowadzeniu się do pokoi nastąpiło rozdzielenie motocykli. Były to stare, gaźnikowe Transalpy, które najlepsze czasy miały dawno za sobą. Ja wybrałem sobie nieco nowszą wersję z dwiema tarczami hamulcowymi z przodu i przebiegiem 98kkm. Nazwałem go dosyć szybko Pastuchem.

Potem siedzieliśmy chwilę przy stole na placu przed domem i zapoznawaliśmy się ze sobą. Na dzień dobry otrzymaliśmy od organizatorów smycze z zawieszonymi na nich składanymi kieliszkami. Wiadomym zatem stało się, co będzie myślą przewodnią wyjazdu 😉 .
Około 14:30 zaczęliśmy organizować się, aby wyjechać motocyklami na obiad. Ruszyliśmy w stronę miasta Zestaponi i po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, bo motóry nie były zatankowane. Tam przekonaliśmy się, że standardy europejskie zostały daleko za nami – przy dystrybutorach stał gość z obsługi i podchodził do nas bardzo nieufnie. Najpierw chciał zobaczyć kasę, a potem paliwo nalewał sam.

Pierwsze kilometry pokazały nam też tutejszą spiekotę – upał był niesamowity, choć nieco inny niż u nas. Nie było wilgoci w powietrzu, więc temperatura aż tak nie dawała się we znaki.
Ciekawe też były te pierwsze kilometry ze względu na motocykle. Na początku, wchodząc w zakręty, czułem się, jakby motocykl łamał się wpół, rozkraczał jak cyrkiel. Byliśmy naszą trójką połączeni interkomami, więc mieliśmy kontakt ze sobą podczas jazdy i chłopaki mieli podobne odczucia. U mnie nie pomagał też układ hamulcowy, który działał zero-jedynkowo. Albo wszystko, albo nic. Potem zgłosiłem to Krystianowi, który najpierw zbagatelizował temat, a potem popsikał WD40 tłoczek pompy hamulcowej przy klamce i to nawet zadziałało.

Jakoś po 15:00 zakotwiczyliśmy w restauracji hotelu Parnavazi. Zamysł organizatorów na większość wyjazdu był taki, że zamawiali jedzenie za nas i po prostu jedliśmy co wjeżdżało na stół. Oczywiście nie odmawiali, jak ktoś miał ochotę na coś szczególnego, przede wszystkim w zakresie napojów. Patent ten działał o tyle, że nie było długiego zastanawiania się nad kulfonkami w menu i mogliśmy spróbować sprawdzonych, nieznanych nam potraw.

Z tego pierwszego posiłku najlepiej wspominam Chaczapuri. Jest to placek z ciasta drożdżowego z nadzieniem serowym, nazywany również gruzińskim chlebem lub gruzińską pizzą. Był genialny!

Drugim ciekawym wynalazkiem, choć dla mnie mniej smacznym, były pierożki Chinkali. Miały kształt sakiewki z ciasta, w której znajdowało się mięso i trochę jakiegoś bulionu. Pierożki w zupie już  jadłem, ale zupy z pieroga jeszcze nie, także przy pierwszym podejściu rozlało mi się to wszystko po talerzu 😉 .
Po posiłku wsiedliśmy na maszyny i pojechaliśmy nad wodospad Samtsvera️. Było to dosyć dzikie, acz popularne miejsce wśród lokalnej społeczności. Wodospad był częściowo sztuczny, tzn. w ciasnym skalnym przesmyku zbudowana była tama, spiętrzająca wody rzeki.

Przed tamą mały zalew służył za kąpielisko, do którego odważniejsi zawodnicy skakali ze skał i rozwieszonego nad rzeką mostu linowego.

Widziałem też jednego śmiałka, który skoczył z wodospadu, ale na to już trzeba było nie mieć piątej klepki, bo wolna od skał podstawa wodospadu była niezwykle mała.

Przyjemnie było schłodzić się po jeździe w tym upale, więc spędziliśmy tam blisko dwie godziny. Na „bazę” zebraliśmy się około 18:30. Na parkingu przy motocyklach spotkaliśmy chyba pierwszy raz na tym wyjeździe luzem wałęsające się krowy.
Po powrocie wpakowaliśmy się do rozwieszonych w ogrodzie hamaków i byczyliśmy się do zmroku.

Potem jeszcze zjedliśmy kolację zakrapianą procentami i siedzieliśmy na werandzie, rozmawiając o wszystkim i o niczym, w dalszym ciągu zapoznając się między sobą.

Trudy dnia i mało snu wygoniły nas jednak dosyć szybko do łóżek.

Nalot: 57km