Dzień 5 – 8 września 2009 r.
Poderwaliśmy się o 7:30 na nogi i o 8:00 wylądowaliśmy na śniadaniu. Dzięki temu uwinęliśmy się w godzinkę ze wszystkim i o 9:15 już siedzieliśmy na motocyklach gotowi do drogi.
Wkrótce po opuszczeniu Mathon natrafiliśmy na bramki, przy których trzeba było uiścić opłatę za wjazd na Silvrettę – 10,5 euro od łebka.
Silvrettę z perspektywy czasu podzieliłbym na dwa etapy. Pierwszy – w miarę płaski, z niewielkimi różnicami wysokości, szybki i kręty.
Widoczki całkiem fajne, tu i ówdzie krowy, czasem byki na środku drogi…
Generalnie kolejny alpejski tor wyścigowy ;).
Po środku tego odcinka jest zapora i zbiornik wodny, na początku – wiadomo – bramki, na na końcu mały parking, od którego zaczynają się już ciasne serpentyny.
Ten pierwszy odcinek przejechaliśmy dwukrotnie. Przy pierwszym przejeździe zatrzymywaliśmy się na zdjęcia, zaś przy drugim już tylko zasuwaliśmy na pełny gwizdek bez postojów, by w pełni wykorzystać każdy metr kwadratowy tego niesamowitego asfaltu.
Oczywiście lewy podnóżek parę razy asfalt pocałował, a na prawych winklach tylko raz przyrżnąłem centralką :P.
Drugi etap Silvretty nie był już taki fajny z punktu widzenia motocyklisty, aczkolwiek miał również swój niepowtarzalny urok i klimat.
Odcinek ten to już był stromy zjazd w dół po ciasnych serpentynach, czyli – wg. nomenklatury Pietry – po „kiełbasach”. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie… krowy. Całe stada krów!
Lazły w „zastępach” po parę czy paręnaście sztuk, czasem i środkiem drogi, w rezultacie czego asfalt był cały… obesrany :].
W związku z powyższym artystyczne składanie się w winkle nie wchodziło w ogóle w grę, gdyż można było po prostu artystycznie wyrżnąć orła na kupie.
Także… z punktu widzenia motocyklisty ten odcinek Silvretty był trochę „stracony”, jednakże te krowy łażące po asfalcie mimo wszystko były czymś ciekawym, wręcz egzotycznym – i miało to po prostu swój urok.
Ok. 11:15 znaleźliśmy się wszyscy na dole, na wylocie z Silvretty. Naszym dalszym planem było zaliczenie trasy, którą Top Gear uznał za raj dla kierowców, czyli odcinek z Davos do Stelvio. A to oznaczało, że trzeba było się możliwie jak najszybciej przedostać do Davos, czyli skorzystać z autostrad.
Wskoczyliśmy na A14 i pogoniliśmy w stronę Szwajcarii. I oczywiście udało nam się pogubić. Mieliśmy trochę różne poglądy na temat prędkości podróżnej i odnośnie nieznacznego przekraczania ograniczeń :]. W rezultacie na Feldkirch z autostrady zjechałem sam z Ewerem.
Postanowiliśmy pojechać jeszcze kawałek dalej sami – w stronę Vaduz. Przekroczyliśmy niepostrzeżenie szwajcarską granicę, a parę kilometrów dalej wjechaliśmy do Lichtenstein’u.
Jazda po uliczkach Vaduz po trasie nr 28 była strasznie denerwująca. Ograniczenia non stop do 30-50km/h, których woleliśmy się trzymać, były irytujące. Na pewnych światłach nie wytrzymaliśmy więc rad wujka GPS i skręciliśmy w stronę autostrady A13, biegnącej równolegle do naszej drogi. Szukając dobrych stron tej sytuacji – stolicę Lichtenstein’u zaliczyliśmy! 🙂
Z A13 skręciliśmy znowu na drogę 28 dopiero w okolicach Landquart i zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji benzynowej. Tam skontaktowaliśmy się z Wojtasikami, którzy gdzieś na nas czekali i uzgodniliśmy, że spotkamy się na wlocie do samego już Davos.
Wsiedliśmy znowu na sprzęty i pojechaliśmy dalej. Ale przejazd do Davos okazał się niesamowicie makabryczny. Droga była w wielu miejscach remontowana, co chwile napotykaliśmy strasznie wlekące się ciężarówki, które z uwagi na spory ruch ciężko było wyprzedzać, a na to wszystko całkiem konkretnie przypiekało słońce, więc gotowaliśmy się w naszych moto-zbrojach.
Do Davos doczłapaliśmy ok. 12:45 i zatrzymaliśmy się przy parkingu na jego wlocie. Aby nie marnować czasu, oczekiwanie urozmaiciliśmy sobie konsumpcją różnych cudów z naszych zapasów i robieniem zdjęć.
A gdy w końcu Pietra i Wojtasik się zjawili, przyłączyli się do nas z konsumpcją :].
Lekko posileni, wreszcie w komplecie, wystartowaliśmy na Fluelpass, tj. drogę łączącą Davos z miejscowością Susch. Byłem święcie przekonany, że to właśnie jest „Top Gear Driving Heaven”, jednak po powrocie do domu okazało się że nie do końca ;). Tzn. ten odcinek jeszcze do tej trasy należy, ale dalej niestety już na Stelvio pojechaliśmy inaczej niż goście z Top Gear…
Niemniej jednak ten pierwszy odcinek był faktycznie rewelacyjny! Asfalt fantastyczny, winkle – żyleta… Lewy podnóżek znowu dostał za swoje i raz w prawym winklu znowu centralka przyrżnęła. Prawy podnóżek pozostał nie rozdziewiczony :(.
Kiedy osiągnęliśmy Susch, skręciliśmy w prawo na Zernez, z którego kolejną przełęczą – Oftenpass (lub Pass dal Fuorn) – polecieliśmy na Santa Maria.
A ponieważ już trochę oswoiliśmy się z otaczającymi nas widokami, coraz rzadziej zatrzymywaliśmy się na zdjęcia, by częściej korzystać na pełnej szpuli z fantastycznych zakrętów :). Ponadto przeskakiwaliśmy tak dynamicznie z przełęczy na przełęcz, że aż trudno mi teraz je wszystkie odtworzyć i dopasować zdjęcia do właściwych miejsc :P.
Z Santa Maria ruszyliśmy kolejną przełęczą – Umbrail Pass – w stronę Stelvio. Ta przełęcz okazała się ciut inna od pozostałych, bowiem nie miała… asfaltu :). Zasuwaliśmy po drodze szutrowej, na której podobało mi się to, że… wszystkich wyprzedzałem :P. Czerpałem radochę z lekkich uślizgów tylnego koła na wyjściach z winkli oraz z balansowania na granicy przyczepności w hamowaniu i pochylaniu się w zakrętach :). No, z tym pierwszym ściemniam, bo mam ABS, ale mimo to chyba muszę sobie kupić jakieś enduro ;).
Zatrzymałem się dopiero, gdy Umbrail Pass połączył się z asfaltówką Stelvio Pass, a więc dokładnie parę metrów za granicą – wróciliśmy bowiem do Włoch. W prawo mogliśmy zjechać do Bormio, a w lewo doczłapać się na te 2760 m.n.p.m tj. szczyt przełęczy Stelvio… Chyba nie muszę mówić, w którą stronę skręciliśmy… 🙂
Na szczycie przełęczy było trochę jarmarcznie – kupa budek z pamiątkami, z ciepłym żarciem, restauracje i dziesiątki ludzi. Mimo to… było tam niesamowicie.
Widoki po prostu zapierały dech… No i te uczucie spełnienia jednego z marzeń, gdy patrzyło się z góry na wijącą się po zboczach drogę prowadzącą na Stelvio Pass…
Tyle razy widziałem ją w necie i obiecywałem sobie, że kiedyś tam pojadę! I oto proszę – patrzyłem na to teraz własnymi oczami… Naprawdę, coś wspaniałego, niepowtarzalnego :).
Takie miejsce trzeba było właściwie obfotografować, toteż spędziliśmy tam może z godzinkę. Przez cały ten czas odnajdowaliśmy jak najlepsze punkty fotograficzne i zapełnialiśmy karty pamięci naszych aparatów.
Puściliśmy się też kawałek w dół po serpentynach Stelvio Pass, ponieważ przyjechaliśmy tam trochę „od dupy strony” mówiąc brzydko – nie po tej najpopularniejszej trasie. Trzeba więc było trochę jej zasmakować… Całkiem w dół jechać nie chcieliśmy, gdyż ogólny nasz kierunek podróżny był nieco odwrotny – w planach mieliśmy jeszcze St. Bernardino Pass i Zermatt – najpopularniejszą miejscowości wypoczynkową w Szwajcarii, leżącą u stóp Matterhornu.
Kiedy więc już wszystko mieliśmy udokumentowane i nacieszyliśmy się wystarczająco z osiągnięcia Stelvio – ruszyliśmy po serpentynach w dól w stronę Bormio. Oj, zjazd ten był również czymś niesamowitym i człowiek znowu był rozdarty – czy gnać na złamanie karku, czy zatrzymywać się co chwilę na zdjęcia…
Z tego też powodu szybko porozdzielaliśmy się. Pietra i Wojtasik – jako najmniej zainteresowani zdjęciami – pognali na dół. Ewer, robiący spore ilości fotografii i jeżdżący z nas najrozsądniej – został z tyłu. A ja uplasowałem się gdzieś po środku i zasuwałem sobie z małymi postojami sam.
To na tym też odcinku doszedłem już do niezłej wprawy w przycieraniu lewym podnóżkiem. Na jednej serii ciasnych agrafek…
…podnóżek oberwał na każdym lewym winklu :). Prawe nawroty były jednak dla mnie za ciasne (jazda po wewnętrznej zakrętu robi swoje) i znowu musiałem obejść się smakiem ;).
Im bliżej Bormio, tym droga robiła się mniej ciekawa. Przewinęło się też kilka odcinków z ruchem wahadłowym. U podnóża zaś całej trasy wyskoczyłem zza winkla prosto na czekających już na dole Pietrę i Wojtasika. Była już 17:00.
Ewera nie było jeszcze dobrych parę minut, więc w tym czasie zaczęliśmy kombinować nad dalszą trasą. I tu uważam, że popełniliśmy mały błąd. Znając szwajcarskie mandaty i mając ciśnienie na szybkie przedostanie się w okolice St. Bernardino, postanowiliśmy ominąć Szwajcarię szerokim łukiem, dołem, przez Włochy, aby po prostu szybko i z mniejszym ryzykiem wysokiego mandatu zbliżyć się do naszego celu. A mogliśmy pogonić z Bormio na Livigno (czyli przez kolejny fragment trasy z Top Gear), potem przełęczą Bermina Pass dostać się do Szwajcarii i dalej drogami 29, 27 i 3 – czyli trasami widokowymi – wrócić do Włoch.
Zamiast tego pognaliśmy w dół na Tirano i Sondrio, a potem skręciliśmy do góry na Campodolcina. Cały czas jechaliśmy po głównych drogach SS38 i SS36, masakrycznie obciążonych ruchem, w korkach i bez żadnych sensownych widoków. Jedynym urozmaiceniem dla mnie było to, że na tym odcinku zamieniliśmy się z Pietrą motocyklami ;).
Wymęczeni końcówką tego dnia, zaczęliśmy rozglądać się za jakimś noclegiem. Poszukiwania zaprowadziły nas do miejscowości Chiavenna, gdzie też przypadkiem zatrzymaliśmy się przy dwugwiazdkowym Hotelu Flora.
Pietra znikł prowadzony GPSem pod jakiś adres, a my czekając na niego, z głupia frant zapytaliśmy o cenę noclegu w tymże hotelu.
Gdy Pietra się odnalazł z pustymi rękami, zdecydowaliśmy się na hotel. Nie chciało nam się już szukać – ciemno się robiło, a wszyscy byliśmy bardzo głodni.
Dostał nam się malutki pokój z czterema łóżkami, kiblem i widokiem na jakąś budowę. Ciasno, trochę PRL-owsko, ale… do przeżycia :).
Przebraliśmy się szybko w cywilne ciuchy i poszliśmy w miasto. Pietra tego dnia miał imieniny, więc bez małej imprezy się obejść nie mogło.
Około 21:00 wylądowaliśmy w restauracji przy stolikach na powietrzu i po chwili pałaszowaliśmy genialną, włoską pizzę, zapijając ją lekkim winem :).
Było to bardzo smaczne zakończenie dnia przepełnionego niesamowitymi wrażeniami… Wrażeniami, których ilość zamknęła się liczbą 429 kilometrów pokonanych w większości po górach.