.: Moje przygody z motocyklami :.

Rumunia Poślubna 2017 (6)



Menu:

Strona główna
Nowości
Motocykle
Wyjazdy
Warsztat
Galeria
Autor

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | Następny =>

Dzień 6 - sobota, 15 lipca 2017 r.

Wstaliśmy stosunkowo późno, jakoś w okolicach 8:00.



Tym razem nam się nie spieszyło, nie planowaliśmy wracać do Polski na raz. Ustaliliśmy, że zrobimy sobie nocleg w Tokaju na Węgrzech.
Po toalecie porannej i wstępnym pakowaniu, do śniadania usiedliśmy ok. 9:00.



Przygotowaliśmy sobie też trochę jedzenia na drogę, a po śniadaniu dokończyliśmy pakowanie. Potem już tylko bagaże „na koń” i… w drogę! :)
Wystartowaliśmy ok. 10:00. Zjechaliśmy do Cartisoary i za miasteczkiem wskoczyliśmy na DN1 obierając kierunek na Sybin.



A gdy tam dotarliśmy, GPS rzucił nas na autostradę A1. Trochę nie byłem pewien, czy nie powinniśmy mieć jakiejś winiety, ale pojechaliśmy.



Udało nam się szybko i przyjemnie połknąć kupę kilometrów – ominęliśmy Sebes, po drodze zatrzymując się tylko po paliwo i w okolicy Deva autostrada się skończyła. 170km już było za nami :).
Dalej nasz elektroniczny nawigator poprowadził nas po DN76 w stronę Brad, a po jego ominięciu kazał nam odbić na DN79A. Trochę dziwnie, że nie chciał nas pociągnąć w stronę DN1, prowadzącej bezpośrednio do Oradei, ale mu zaufaliśmy :).



Po ok. 240km od startu, zrobiliśmy sobie postój na szerokiej polanie, przy której płynęła rzeczka. Była już 12:40 i żołądki upomniały nam się o jakieś drugie śniadanie. Polanka była niestety mocno zaśmiecona, więc zamiast klimatu sielankowego, był taki nieco wysypiskowy ;).



Gdy ruszyliśmy dalej, z DN76 GPS kazał nam skręcić na lokalną drogę 792A. Z takimi trasami w Rumunii nigdy nie wiadomo na co się trafi, ale tym razem nie mogliśmy narzekać. Dziesiątki kilometrów świeżutko położonego asfaltu, jeszcze bez wymalowanych pasów, i znikomy ruch. Paluszki lizać, jechało się śpiewająco :).



Aż za bardzo. W pewnym momencie na drogę wyskoczył nam Policjant i nas zatrzymał. Kontrola radarowa ;).
Generalnie tu mieliśmy trochę szczęścia. Zdarzało nam się przez puste wioski lecieć i 90km/h. Ale ktoś mi pomrugał światłami dwie wioski wcześniej, ostrzegając przed patrolem, więc jechałem wolniej. Po ostrzeżeniu przez pierwszą wioskę jechałem równo 50km/h. W drugiej już nieco szybciej i zmierzyli mi 67km/h…



Policjanci mówili całkiem nieźle po angielsku, więc kłopotu z komunikacją nie było. Starszy już Stróż prawa z uśmiechem na ustach powiedział mniej więcej tak:
- Tu, w Rumunii, jeszcze te 60km/h w obszarze zabudowanym nie jest problemem. 67km/h… w sumie też nie.
:)
- To po co mnie zatrzymaliście? – pomyślałem sobie, a na głos kajałem się, przepraszając, że się zagapiłem.
Ostatecznie Pan Policjant wypisał mi upomnienie i życzył szerokiej drogi. Ciekawe, że nie zauważył braku badania technicznego w dowodzie rejestracyjnym…



Trasa 792A doprowadziła nas niemal do samej Oradei, gdzie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej ok. 14:40. A widząc, że stacja wyposażona jest w niezły ekspres do kawy, nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności. Postój pozwolił nam odetchnąć po pokonanych 370km.



Po kawie chcieliśmy jeszcze w Rumunii coś zjeść. Jadąc więc w stronę granicy w Artand, rozglądaliśmy się za jakąś restauracją.
I tu pechunio. Z gromadzących się od dłuższego czasu na horyzoncie chmur nagle siknęło jak z kranu. Ale tak dokumentnie, że kurtka zdążyła mi przemoknąć na rękawach dosłownie w minutę, jaka minęła, nim wjechaliśmy pod dach stacji benzynowej, niemal na samej granicy. Tak, Rumunia płakała, że ją opuszczamy ;).
Na zapleczu stacji zauważyliśmy zadaszone ławki, więc podjechaliśmy tam i schowaliśmy się przed deszczem. Motocykl musiał niestety moknąć, ale my mogliśmy w jako takich warunkach zjeść trzecie śniadanie – uchowały nam się do tego momentu jeszcze kanapki, więc zjedliśmy je, rezygnując z szukania restauracji.



Ponieważ nie zanosiło się na poprawę pogody, przeprosiliśmy się z kombinezonami przeciwdeszczowymi i ruszyliśmy na przejście graniczne. Osiągnęliśmy je dokładnie o 16:00, tym samym „odzyskując” godzinę czasu - wróciliśmy do „naszej” strefy czasowej i zrobiła się 15:00 :).



Na Węgrzech stosunkowo szybko przestało padać i zrobiło się sucho. Już więc ok. 15:30 zdjęliśmy przeciwdeszczówki i pogoniliśmy w stronę Tokaju.



Burza jednak czaiła się cały czas gdzieś w oddali, po naszej lewej stronie. Chmury wisiały granatowe i co jakiś czas zbliżaliśmy się do nawałnicy lub od niej oddalaliśmy. Kilka razy przejeżdżaliśmy przez mokry teren, a po naszej lewej niebo przecinały widowiskowe błyskawice. Jazda była więc istnym thrillerem – cały czas nie byliśmy pewni, czy nie przyjdzie nam wjechać wprost w tę burzę.
W niepewności tej ominęliśmy Debreczyn i Nyiregyhazę, jadąc cały czas po suchym. Ale jak się pewnie domyślacie, pech dopadł nas po raz kolejny. Już na horyzoncie było widać charakterystyczną górkę z anteną, u podnóża której leży Tokaj. Już GPS pokazywał kilkanaście km do celu. I dupa.



Zaczęło lać i rzucać piorunami. Ja zacząłem rzucać przekleństwami i szarpać się po raz kolejny ze znienawidzonym kombinezonem przeciwdeszczowym na poboczu. Byłem wściekły… Brakło 8km.
Gdy ruszyliśmy stosownie ubrani, pogoda pokazała nam co potrafi. Oberwanie chmury, jakiego dawno nie widziałem. Człapaliśmy prawie na ślepo, a jadące z naprzeciwka samochody wyrzucały z kolein fontanny wody na 2m w górę. Istna masakra…
I co?
Dojechawszy do Tokaju 10 minut później, raptownie padać przestało. Gdy schodziliśmy z motocykla w centrum, oczywiście przemoczeni, już tylko lekko mżyło a z oddali dochodziły stłumione grzmoty. Można naturalnie patrzeć na to dwojako – w sumie dobrze, że na czas szukania noclegu już nam nie padało na głowy, ale… Nosz kurna, mogło nam podarować tego nieprzyjemnego akcentu na koniec, gdyż od granicy z Rumunią zdążyliśmy wyschnąć.
Poszukiwania noclegu nie poszły nam tak gładko, jak myślałem. Pierwsze miejsca okazały się pełne lub nieczynne. Na chwilę nawet rozdzieliliśmy się z Moniką, aby poprawić naszą skuteczność i tym razem z dobrą nowiną, ok. 17:20, zadzwoniła Monika. Znalazła nocleg poza głównymi drogami, w głębi miasteczka, w jakiejś niewielkiej winnicy. Opłata nie była wygórowana, a w cenie dostać mieliśmy po lampce wina :).
Także bez marudzenia wjechałem motocyklem na ciasny placyk, po czym wpakowaliśmy się z całym majdanem do przeznaczonego dla nas pokoju. Był wyposażony trochę jak pokój babci, ale miał swoją łazienkę i duże łóżko. Nic więcej nam nie było potrzebne :).



Przebraliśmy się w coś suchego, porozwieszaliśmy mokre rzeczy, gdzie się tylko dało, po czym wyszliśmy na zewnątrz do właścicielki winnicy. Ta zaprowadziła nas do piwniczki z winami, gdzie dała spróbować każdego rodzaju wina, po czym nalała po lamce wybranego rodzaju.




Potem zaprowadziła nas na „taras widokowy” – winnica stała przy zboczu góry, na którym urządzony był wielopoziomowy ogródek. Na najwyższym poziomie były stoliki i ławki do siedzenia oraz przyjemny widok na okolicę.



Byliśmy już wściekle głodni, więc kosztowanie wina i darmowe lampki trochę nas pozamiatały :). Nie usiedzieliśmy więc za długo na tarasie - ruszyliśmy w miasto na poszukiwanie otwartej restauracji i sklepu.
Napotkany sklep okazał się zamknięty – doszliśmy do niego o 18:03, a zamykali o 18:00 :). Uznaliśmy wic, że zrobimy zakupy śniadaniowe następnego dnia z samego rana.
Gdy dotarliśmy do centrum, jakoś w pierwszej kolejności weszliśmy do sklepu z winami, zaraz obok fontanny – pomnika (kurka, ale ten czas leci, byłem tu aż 11 lat temu!).



Tam dosyć długo rozważaliśmy zakup win w ramach prezentów dla rodzinki, ale w końcu nic nie wzięliśmy. Zdziwiło nas tylko, że wśród sprzedawców był Polak, który tłumaczył nam, które wina warto kupić.



Po wyjściu ze sklepu wbiliśmy się do restauracji na obiadokolację. Tam niestety okazało się, że nie można płacić kartą, więc musieliśmy wyjść wybrać gdzieś gotówkę. I choć zapewniano nas, że bankomat jest bardzo blisko, to musiał być to najbardziej zakamuflowany bankomat na Ziemi. Chodziliśmy za nim chyba 20 minut, pytając ludzi gdzie jest i ze dwa razy przeszliśmy obok, nim wreszcie udało się go zlokalizować ;). Z pieniążkami w ręce wróciliśmy do restauracji. Już dochodziła 19:00.



Nooo, piwko i koryto mięs z frytkami dla dwojga to było to, czego było nam trzeba. I choć początkowo porcja wydawała mi się mała, to jednak najedliśmy się w sam raz – nic nie zostało :).



Po zapłaceniu rachunku, spacerkiem wróciliśmy sobie do naszego pokoju. Zrobiła się godzina 20:00, a zważywszy na zmianę czasu, czyliśmy się, jakby była już 21:00.
Poszliśmy więc sobie jeszcze tylko pod prysznic i wylądowaliśmy w łóżku.
Tego dnia pokonaliśmy 525km.


Pokonana trasa.

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | Następny =>

Góra strony

Copyright (c) by zbyhu