Montenegro 2007 (6) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | Następny =>
Dzień 6 - 2 maja 2007 Wstaliśmy po 9:00. Wyjazd z Ulcinj zaplanowany był na godzinę 10:00, więc nie bardzo był czas na śniadanie w knajpie. Poszedłem więc do sklepu i kupiłem sobie mieszankę wybuchową - kefir, banany i czekoladowy batonik :D. Wynik? Byłem dalej głodny... W pokoju Gerarda udało mi się na szczęście załapać jeszcze na bułkę z serkiem topionym, więc mogłem jechać :). Ludzie dosyć ociągali się ze wstawaniem, więc ostatecznie przesunęliśmy godzinę wyjazdu na 10:30. Pogoda była znowu wypasiona - silne słońce i masakryczne ciepło... Z tej też przyczyny na samym wstępie - pogubiliśmy się. Część ekipy bowiem już stała i czekała z odpalonymi sprzętami, a inni dopiero się ubierali. Ci pierwsi nie wytrzymali nerwowo i ruszyli na pierwszą stację benzynową na trasie do Baru - gdzie chcieliśmy się udać. Na stacji mieliśmy się znowu zbić w jedną grupę. W rezultacie ja, Browar z Gosią i Manon zostaliśmy sami. Ruszyliśmy zaledwie 2 minuty później, ale już nikogo nie złapaliśmy, a na pierwszej stacji po wyjeździe z Ulcinj nie było nikogo. My paliwa mieliśmy wystarczająco dużo, więc pognaliśmy "w pogoń" za resztą. Choć ja czułem, że ekipa jest za nami, na innej stacji benzynowej... Dojechaliśmy pod starówkę Baru. Stary Bar. Pod samą bramą - również nie było nikogo. Byliśmy tam zatem - tak jak się spodziewałem - pierwsi. Nie wiedzieć czemu postanowiłem sprawdzić co jest jeszcze wyżej od bramy wejściowej na starówkę i puściłem się sam wąziutką, stromą betonową drogą pod górę. Po paruset metrach jednak uznałem, że nic więcej na na mnie tam nie czeka ;). Upewnił mnie w tym przekonaniu mały łebek, który o dziwo dosyć płynnie mówił po angielsku. Zawróciłem, wziąłem na plecy spotkanego chłopca (bo się dopraszał) i zjechałem na dół do Browara, Gosi i Manona. Widok z murów na nasze sprzęty. Wsiedliśmy na sprzęty i sturlaliśmy się tą kamienną dróżką na dół. Nie wjechaliśmy jednak od razu na parking, gdzie reszta ekipy stała, gdyż z jednej knajpki przy drodze wyskoczył Marian i dał nam znaka, byśmy też tam weszli. Zostawiliśmy motórki na poboczu i weszliśmy do knajpy. Już nie pamiętam, czy jadłem tam coś, czy tylko piłem, w każdym razie Marian był w trakcie późnego śniadania, gdy tam weszliśmy. Dowiedzieliśmy się od Mariana, że w czasie, gdy się rozdzieliliśmy, Pietra ze Złotą zaliczyli szlifa na winklu. Podobno Złota fiknęła ładnego koziołka, jednak na szczęście nic nikomu się nie stało, a motocykl uratowały kufry i gmole... W końcu wyszliśmy z knajpy i znaleźliśmy się na parkingu z resztą grupy. W planie, z tego co się orientowałem, miało być jeszcze rzucenie okiem na wyspę Św. Stefana, rajza wąskimi serpentynami stromo w górę ku jakiemuś klasztorowi, a nocleg zaplanowany był w Kotorze, leżącym nad Zatoką Kotorską, która nazywana jest często najdalej położonym na południe fiordem Europy. Jednak plan ten trochę poległ w konfrontacji z rzeczywistością... :) Po niedługiej wspólnej rajzie, faktycznie natrafiliśmy na wyspę Św. Stefana. Porobiliśmy sobie trochę fotek na pamiątkę na jej tle, jednak na samą wyspę nie zjechaliśmy. Z tego co się orientuję, to przyjemność przebywania w tym miejscu jest kosmicznie droga, a korzystają z tej wyspy m.in. hamerykańskie gwiazdy filmowe... Zbiorówka na tle wyspy Św. Stefana. Zaparkowaliśmy nasze złomy, wyciągneliśmy kąpielówki, ręczniki i... gleba na piach! ;]. A skoro tak, to nie można też było nie wejść do wody ;). Co prawda była masakrycznie zimna, ale twardym trza być nie miętkim :P. To jest zaledwie jedna piąta całości. Był ogromny! :D Kiedy już wszyscy pojedli, wygrzali kości i odpoczęli - około 17:00 zebraliśmy się w dalszą drogę. Ustaliliśmy najpierw, że pojedziemy do Kotoru jakąś dłuższą drogą, która podobno miała być najpiękniejszą widokowo trasą w całej Czarnogórze. Mnie to pasowało :). Ruszyliśmy w drogę. Ja leciałem jako trzeci, prowadził nas Gerard, drugi jechał Marian. I znowu, przez zupełny przypadek, ekipa nam się rozpadła na jeszcze mniejsze podgrupy... Otóż Gerard w pewnym miejsciu skręcił jak drogowskaz kazał na Kotor, a Marian, który wyprzedzał akurat ciężarówkę, przeoczył ten moment i pojechał prosto. Ja skręciłem za Gerardem, a reszta grupy pojechała prosto... Zatrzymaliśmy się z Gerardem na poboczu myśląc, że reszta zaraz do nas dojedzie, jednak po chwili zjawił się tylko Browar. Powiedział nam, że to my jedziemy źle, tzn. krótszą drogą do Kotoru, omijając tę piękną widokowo traskę... Ale co tam. Zawracać nam sie już nie chciało. W trzy motocykle polecieliśmy więc dalej i mimo wszystko piękne widoki też nas nie ominęły ;). Wspięliśmy się bowiem wysoko na jakiś masyw skalny, przecięliśmy go tunelem i wypadliśmy po drugiej stronie na zboczu Zatoki Kotorskiej. Była tak pięknie oświetlona, że trudno było skupić się na wąskich serpentynach, którymi droga prowadziła nas do poziomu wód zatoki... Zatoka Kotorska Jak się okazało Staszek ze Street'em od dwóch godzin bezskutecznie szukali w Kotorze noclegu. Uzgodniliśmy zatem, że pojedziemy dalej wokół zatoki i zatrzymamy się niedaleko granicy z Chorwacją, w Herceg Novi, by tam poszukać noclegu. No i faktycznie. Jadąc wokół Zatoki Kotorskiej można było poczuć się trochę jak nad norweskim fiordem. Co prawda było sucho i ciepło, ale widoki podobne :). No i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że wróciliśmy tym promem do Kotoru :D. Gerard zrozumiał swój błąd dopiero, jak odbiliśmy od brzegu. Myślałem, że zdechne ze śmiechu, jak zresztą wszyscy ;). I tu też ukłon w stronę Gerarda, który zachował się bardzo honorowo, biorąc koszt całej promowej imprezy na siebie :). Szacun jak stado byków! Po opuszczeniu drugiego promu, śmignęliśmy dalej ku Herceg Novi, które było już zaledwie parenaście kilometrów dalej. Około 19:00 znaleźliśmy się w jego centrum... I tu nastąpiło niemiłe zetknięcie z "martwym sezonem". Maj to w końcu nie lipiec, więc wszystkie hotele dopiero przygotowywały się do swej działalności, remontując co się da. Znalezienie noclegu okazało się nie lada wyzwaniem i dopiero po blisko dwóch godzinach poszukiwań udało nam się jakoś rozlokować. Połowa ekipy (ta, która nota-bene była do tej pory nieobecna) upchnęła się w jakimś hotelu, zaś my, plażowicze, z Ilkiem i Wojtasikiem w załączniku, przezimowaliśmy w dwóch pokojach, z czego jeden dostali Miklas i Astarte. Czyli w naszym pokoju spało 8 osób :). Kiedy już na dobre rozgościliśmy się w nowym lokum i jakoś zorganizowaliśmy, trzeba było udać się - standardowo - na miasto :). Poszliśmy około 22:00 całą bandą nad wybrzeże i maszerując drogą wzdłuż plaży, doszliśmy do knajpki, w której już urzędowała druga cześć ekipy. Weszliśmy na piętro, połączyliśmy stoliki w jeden długi i pozamawialiśmy co tylko się dało. W moim przypadku standardowo była to szopska i piwo ;). Z tego też względu nie chciałem zbyt długo imprezować. Po północy urwaliśmy się w kilka osób już do pokoju i przed 1:00 wylądowaliśmy w łóżkach... Tego dnia przekręciłem na liczniku magiczną cyfrę 20 tysięcy o 3km :). Padło 159km. <= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | Następny => |
Copyright (c) by zbyhu |