Anglia II 2007 (66) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | ... | 24-29 | 30 | 31-65 | 66 | 67-73 | 74-75 | 76-87 | ... | Następny =>
Dzień 66 - 27.08.2007 Wstaliśmy już o 6:00 zupełnie jak w zwykły roboczy dzień. Jednak perspektywę mieliśmy dużo ciekawszą - wyprawa do Walii! :) Mieliśmy ją przecież pod samym nosem, więc grzechem byłoby się tam nie wybrać. Już rok wcześniej planowałem tam pojechać, ale wypadek mi w tym przeszkodził. Aby jednak nie kręcić się tam na oślep (jak po Szkocji rok temu), poprosiłem rodziców by w necie znaleźli mi ciekawe miejsce do zobaczenia w Północnej Walii. Próbowaliśmy też kupić jakiś przewodnik z Arturem, ale niestety bez powodzenia. Po zjedzeniu śniadania i szybkich przygotowaniach, o 7:10 ruszyliśmy w drogę. W drodze do Hyde, gdzie był zjazd na autostradę, zatankowaliśmy jeszcze sprzęty, Artur pokleił taśmą naderwany kierunkowskaz i wreszcie byliśmy gotowi na autostradową szarżę. Taśma scott - najlepszy przyjaciel motocyklisty ;). Ponieważ motorki były niezbyt załadowane, każdy z nas przetestował na pustej prostej prędkość maksymalną ;). Artur wg. swojego licznika osiągnął niemalże 190km/h, a ja niemalże 200km/h :P. Trochę się rozczarowałem, gdyż myślałem, że pobiję rekord 210km/h ustanowiony na Sevence. Cóż, pewnie to kwestia kufra centralnego... Za miejscowością Stoke autostrada się urwała. Już zwykłymi drogami dojechaliśmy do Queensfferry, gdzie skręciliśmy w prawo na drogę A548 biegnącą wzdłuż wybrzeża. Wydawało mi się, że będzie to wyglądało jak droga prowadząca wybrzeżem Chorwacji, jednak srogo się rozczarowałem. Z trasy morza nie było widać prawie w ogóle, a tereny wokół były zaniedbane i nieciekawe. Po kilkunastu kilometrach takiej jazdy w końcu się wkurzyłem i skręciłem w pierwszą uliczkę prowadzącą ku plaży, aby rzucić wzrokiem na morze. Szkoda tylko, że było tak chłodno i nie dało się zamoczyć tyłków w wodzie :). Ale i na południe nie było źle. Jechaliśmy Doliną Convy, mijając po prawej bardzo strome, zalesione zbocze górskie, stanowiące granicę Parku Narodowego Snowdonia. Nie trudno więc się domyślić, że próbowaliśmy gdzieś odbić w prawo, by się trochę na te zbocze powspinać ;). Niestety większość uliczek kończyła się najdalej po kilkuset metrach, często bramami różnych farm. Tylko jedna betonowa droga prowadzila stromo pod górkę, ale tak masakrycznie, że aż zrezygnowaliśmy z prób jej forsowania. Byle jaka łata piasku i gleba gotowa przy zjeżdżaniu... Zagadnął nas tam jednak jakiś starszy, miejscowy Angol, który prowadził tam zakład, w którym wytwarzał ręcznie różne cuda. Miał dosyć duży kawał ziemi, na której stała postawiona ręcznie przez niego chata oraz różne ręcznie wykonanane urządzenia - jak np. pompy prądotwórcze napędzane wodą. Ciekawe było też to, że wszystkie dachówki pokrywające zabudowania były jego rękodziełami wykonanymi z kamienia, jak też zresztą wszystko inne co tylko posiadał. Nieźle zakręcony chłop! Dojechaliśmy do Betws-y-coed, z którego mieliśmy już tylko kilka mil do naszego celu. Jednak ni cholery nie można było wypatrzeć żadnego znaku, którędy jechać! Niby największa atrakcja w tej części Walii, naniesiona nawet na mojej mapie o fascynująco niedokładnej skali 1 do 2 milionów, a tu zero znaków, reklam, NIC! Po małej konsultacji z mapą (taką dokładniejszą :P) pojechaliśmy na czuja drogą, którą uznaliśmy za prawidłową. Była szeroka, dobrej kategorii i biegła wzdłuż rzeki, więc była nadzieja, że wodospady się znajdą. Ujechaliśmy jednak dobre kilka kilometrów, rzeka gdzieś zniknęła, więc zwątpiłem, że jest to dobry kierunek... A teraz już wiem, że był prawidłowy :]. Zawróciliśmy i zatrzymaliśmy się w Betws-y-coed. Postanowiliśmy spróbować wziąść rzekę od drugiej strony, gdzie prowadziła wg. mapy fajna wąska droga. Ale najpierw trzeba było coś przetrącić. Była już 11:00, a nie jedliśmy nic od 7:00. Rozwaliliśmy się w parku koło rzeczki, wciągneliśmy drugie śniadanie i po rozważaniach nad mapą ruszyliśmy dalej. Nasza asfaltówka biegła początkowo koło rzeki, jednak po chwili od niej odbiła. Zniknęły zabudowania, piesi i rowerzyści, wjechaliśmy w jakieś lasy, droga zawęziła się do szerokości jednego samochodu i wiła w terenie. Już przestałem wierzyć, że zobaczymy jakikolwiek wodospad, jednak droga była na tyle fajna, że jechaliśmy nią dalej. I faktycznie w pewnym momencie, ni z gruchy, ni z pietruchy wypadliśmy nad jakimś jeziorem. Nie, nie umiem chodzić po wodzie! :P Napotkane jeziorko było całkiem ładne. Dużo ładniejsze od Loch Ness :P. Ale też nie było niczym szczególnym. Gdy już ominęliśmy jezioro i pociągnęliśmy asfaltówką dalej, pokonawszy parę kilometrów nagle minęliśmy po lewej drewniane schodki biegnące nad płotkiem. Oddzielał on drogę od stromego zbocza, zarośniętego drzewami, krzewami i innymi zielonymi tworami ;]. Schodki musiały tam być z jakiejś przyczyny, więc ciągle jeszcze jadąc, zapuściłem żurawia, co też tam na dole po lewej jest. I mignął mi na ułamek sekundy przez zarośla mały... wodospad :). Zatrzymaliśmy się, zaparkowaliśmy motocykle przy drodze, przytulając je do wspomnianego płotu, sforsowaliśmy go drewnianymi schodkami i oczom naszym ukazała się ścieżka prowadząca w głęboką - nazwijmy to - rozpadlinę. Na jej przeciwległym zboczu właśnie po chwili ukazały nam się dwa wąskie i strome wodospady :). Rozejrzeliśmy się po okolicy, czy jeszcze czegoś interesującego zarośla nie kryją, jednak nie znalazłszy niczego, wróciliśmy do motocykli i ruszyliśmy dalej. A dalej to już pobłądziliśmy zupełnie. Natrafialiśmy czasem na skrzyżowania i zawsze skręcaliśmy tam, gdzie były najgorsze drogi ;). No i w pewnym miejscu skręciliśmy w szutrówkę oddzieloną od "głównej" drogi szlabanem. Na znaku przy szlabanie jednak widniał znak, że można po tej szutrówce poruszać się pojazdami silnikowymi, więc bez wahania szlaban przekroczyliśmy :). Szutrówka zaczęła piąć się pod górkę, wpadła w las i po chwili już miejscami jechaliśmy po... zwykłych wydeptanych szlakach ;). Ale co tam! Trzeba było zobaczyć, gdzie nas ten ślepy traf zaprowadzi... Wyskoczyliśmy w pewnym momencie z zarośli na kamienistą drogę, po której co chwila śmigały rowery. Tam spotkaliśmy dwoje starszych wiekiem turystów, których zapytaliśmy jak się z tego lasu wydostać :). No i za bardzo nie wiedzieli, bo byliśmy już szmat drogi od dróg publicznych :P. Gdy tak z nimi rozmawialiśmy, nagle podjechał do nas jeden rowerzysta i wyjaśnił nam, że musimy się trzymać głównych kamienistych szutrówek, które są drogami pożarowymi i prowadzą na obrzeża lasu. Poinstruował nas jak najlepiej jechać dalej i po chwili popedałował w swoją stronę. Podziękowaliśmy więc turystom za pomoc i ruszyliśmy we wskazanym kierunku :). Wspólnie uznaliśmy, że lejemy już sikiem prostym na Swallow Falls. Jakiś wodospad już widzieliśmy, więc po co tracić więcej czasu na szukanie innego... Ruszyliśmy więc dalej na południe, w stronę Coedy Brenin Forest Park - jak zwykle zielony placek na mapie ;). Wbiliśmy się na A470. Droga ciągnęła się wśród prześlicznych widoków, toteż co chwile zatrzymywaliśmy się by pocykać jakieś fotki :). W Dollgellau wreszcie stacja się znalazła. Uzupełniliśmy paliwo i ruszyliśmy na podbój kolejnego "zielonego placka" :). Zjechaliśmy na boczne drogi i zaczęliśmy nimi błądzić. A że żołądki już zwolna dopominały się obiadu, rozglądaliśmy się za dogodnym miejscem na zjedzenie posiłku :). I takowe się dosyć szybko znalazło. Było wręcz magiczne. Klimat jak z Robin Hooda... Ze 20 metrów dalej zaś była ładna zielona trawka na słońcu i to właśnie tam postanowiliśmy się rozwalić z kuchenką i coś zjeść. Jedynym mankamentem były leżące wszędzie wokół owcze klocki, ale przy odrobinie ostrożności dało się ich uniknąć. Mnie się prawie udało - tylko kask położyłem na minie :P. To była sielanka... Cisza, ciepły posiłek, relaks na trawie i stojące obok motocykle... Kocham to! :) No i kilka niespodzianek obrany kierunek nam zgotował :). Najpierw przeuroczy, strzelisty las, przez który przemykaliśmy po dobrej jakości asfalcie. I tak jadąc dalej, zwolna wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń i po prostu co rusz musieliśmy się zatrzymywać na zdjęcia. Tak wielu interesujących i ślicznych miejsc na raz to dawno nie widziałem ;). Szybko się przekonaliśmy, że powrót do Manchesteru to nie będzie taka bułka z masłem. Ten nasz jeden, jedyny wolny dzień od pracy, dla Anglików był końcem długiego weekendu. Trzy miliony Angoli wracało więc z Walii właśnie tą drogą do domów :). Korki jakich jeszcze nigdy w swoim życiu nie widziałem! Jest wyzwanie, trzeba działać :). Czyli po prostu pchać się ile wlezie... Bez bicia przyznaję, że tak agresywnej jazdy jak podczas tego powrotu do domu, to ja jeszcze nigdy w swoim życiu nie uprawiałem. Po prostu jechaliśmy 50-100km/h jak w Polsce - po prawej stronie... Ja prowadziłem, za mną jechał Artur, a za nim jeszcze jeden Anglik na plastiku... Na lewym pasie samochody albo stały, albo czołgały się 10-30km/h. I tak na dystansie - bez mała - 50km! Gdy nic nie jechało z przeciwka - prawy pas i pełna tuba, ile tylko fabryka dała. Gdy coś wyskakiwało z przeciwka - maksymalne hamowanie i szukanie dziury w sznurze samochodów. Niby nic takiego, ale... robiliśmy tak nie tylko na prostych... :] Na lewych zakrętach przytulałem się do prawej krawędzi jezdni i wychylałem jak najmocniej w prawo, by jak najszybciej wypatrzeć to co mogło wyskoczyć z przeciwka. No i gdy się coś pojawiało - pogłębienie złożenia, hamowanie i ucieczka między fury w korku. Na prawych winklach było troszkę łatwiej, bo gdy cos wyskakiwało zza zakrętu, wystarczyło wyprostować się i na maksa hamować, przytulając się do samochodów w korku ;]. Naprawdę to była maksymalnie hardcoreowa jazda i w paru przypadkach naprawdę na centymetry chowałem się wdziury między samochodami, by mnie coś nie zdjęło ;). Sprzęgło i hamulce mocno się tam namęczyły... Tak szarżując dojechaliśmy jakoś do Llangollen, potem do Wrexham i wreszcie do Chester, gdzie zalogowaliśmy sie na M56. Mogliśmy odetchnąć. Po takiej ostrej jeździe na krawędzi, autostradowy przelot z prędkościami 110-130km/h był po prostu relaksem :). I tak też po swoich śladach zostawionych rano wróciliśmy o 20:00 do domu. Przybliżony przebieg wycieczki od zjazdu z autostrady. Sama wycieczka tak do końca nam się nie udała. Dla Artura była świetna, a ja chyba się już bardziej wymagający robię, bo nie wywarła na mnie wielkiego wrażenia. Może dlatego, że miałem zupełnie inne wyobrażenie Walii... Enyłej i tak nie żałuję. Swoje zobaczyliśmy, pośmigaliśmy, odpoczęliśmy od pracy... I chyba o to właśnie chodziło :). Na liczniku po powrocie z wyprawy było 27372km. <= Poprzedni | ... | 24-29 | 30 | 31-65 | 66 | 67-73 | 74-75 | 76-87 | ... | Następny => Góra strony |
Copyright (c) by zbyhu |