Wprowadzenie
Wyjazd ten o mało się nie odbył. Planowaliśmy z Moniką podzielić dwutygodniowy urlop na dwa wyjazdy – pierwszy, tygodniowy samochodem nad Bałtyk z dzieckiem i drugi – już tylko dla nas – do Rumunii na motocyklu.
W przeddzień wyjazdu nad polskie morze niestety prognozy pogody były tak fatalne, że postanowiliśmy zrezygnować z rezerwacji i na wariackich papierach poszukać alternatywy. Szybkie przekopanie ofert „last minute”, rezerwacja hotelu w Rimini we Włoszech, pożyczenie samochodu od Ojca, powrót z Siedlec po pracy 470km do Rybnika i o 22:00 tego samego dnia wyjazd… Rezerwowaliśmy hotel w piątek z rana, a w sobotę ok. 13:00 byliśmy na miejscu we Włoszech.
Oczywiście takie wakacje były bardziej kosztowne od pierwotnego planu wypoczynku nad Bałtykiem (plus stracona zaliczka), więc obawiałem się, że na Rumunię może nam nie starczyć budżetu… Po powrocie z Włoch w sobotnią noc, gdy się odespaliśmy, zaczęliśmy liczyć i patrzeć w prognozy pogody. Finanse nie były najgorsze, a prognozy najlepsze. Uznaliśmy zatem, że raz się żyje i postanowiliśmy wystartować do Rumunii z samego rana w poniedziałek 29 czerwca.
Za całe przygotowanie motocykla do trasy musiało wystarczyć dopompowanie opon, sprawdzenie stanu oleju w silniku i oliwiarce oraz usztywnienie na maksa tylnego amorka.
Przed CBFą stało naprawdę trudne zadanie. Poprzednio w 2013 r. Rumunia wykończyła mi zawieszenie przednie, a jechałem przecież sam. Tutaj dochodziło obciążenie bocznych kufrów, większa ilość bagaży i – choć bardzo lekka to jednak 😉 – pasażerka…
W planie mieliśmy oczywiście Transalpinę, Szosę Transfogaraską i kanion Bicaz. Wrócić musieliśmy do niedzieli 5 lipca 2015 r. Mieliśmy więc 7 dni na jeżdżenie :).
I tyle!
Wiedziałem, że jeszcze kiedyś Rumunię odwiedzę :).