Impreza ta została zorganizowana 15 lipca 2003 r. przez kolegę Pipcyka z 4um Motocyklistów Świata, na którym trochę się udzielam. Na forum umówiliśmy szczegóły, takie jak godziny i miejsca spotkań. Na zlot mięli się zjechać 4umowicze z całego Śląska i nie tylko.
Ponieważ nie doszedłem do porozumienia z ładowaniem akumulatora w Wuesce, niestety zmuszony byłem zajechać na zlot katamaranem. Umówiłem się z kolegą bUgIm z forum w Bielsku i około 11:00 rano wyjechałem z Rybnika.
O 13:00, tak jak się umawialiśmy, bUgI zjawił się na swojej TTRce z Tadamusem pod McDonaldem. Wpakowaliśmy ich rzeczy do bagażnika Poloneza, którym przyjechałem i razem, konwojem, pojechaliśmy do Andrychowa, gdzie był punkt zborny dla wszystkich zlotowiczów. Punktem tym był dom Pipcyka – naczelnego organizatora :). Szczęśliwie trafiliśmy na miejsce o czasie (14:00) i okazało się, że jesteśmy jednymi z pierwszych przybyłych.
Przez następną godzinę zjeżdżała się cała ekipa.

Powitania, śmiech, radość. Wiele osób widziałem po raz pierwszy w życiu, – znałem ich tylko z 4um :).
Około 15:00 Pipcyk zarządził wyjazd. Wszyscy poubierali się, pozapinali, przygotowali jak do wielokilometrowej trasy, a w rzeczywistości przejechaliśmy… 150 metrów pod sklep :). Dziw, że sklepikarz nie uciekł, widząc tak zmasowany nalot na jego podjazd ;).
Po udanych zakupach, ponownie w kolumnie, pojechaliśmy już na właściwe zlotowisko. Był to bardzo ładny ośrodek z kilkuosobowymi domkami w Rzykach.

Wszystko cacy, tylko dlaczego musiało padać? 🙁
Ale na szczęście tylko nas straszyło. Padało może przez godzinę od przyjazdu, co pozwoliło nam rozlokować się w domkach.
Pierwsze godziny imprezy zleciały nam na poznawaniu się i rozmowach, przymierzaniu się do motocykli, a wreszcie przygotowaniu opału na ognisko.

Pipcyk przywiózł ze sobą dwie piły – łańcuchową i ręczną do drewna, dzięki którym zdobyliśmy potrzebny opał.

I już po chwili ognisko wesoło zapłonęło :).

Dalej były kiełbaski, rozmowy, kawały i ogólnie niesamowicie wesoła, przyjacielska, niemal rodzinna atmosfera. Zabawa trwała do późnych godzin nocnych i o dziwo nie zanotowano żadnych skarg na głośne zachowanie (nikt nie wpadł na pomysł nocnego ujeżdżania motocykli ;)).

Według mnie prawdziwa zabawa zaczęła się jednak dopiero następnego dnia. Właśnie już zaczynało mi brakować elementu motocyklowego w całej imprezie, gdy Pipcyk zarządził wycieczkę w góry :). Szkoda, że rano kilka osób z głębi Polski musiało już odjechać do domów…

Ponieważ nie miałem swojego motocykla, Pipcyk zabrał mnie do kosza swojego Ruska – MW 750.

Początkowo miałem mgliste pojęcie gdzie jedziemy. Po prostu w kilka motocykli puściliśmy się w górę krętych górskich asfaltówek.

Dopiero po chwili, gdy z ryczącym silnikiem Pipcyk zjechał na zwykłe kamieniste szlaki turystyczne, zrozumiałem jakie atrakcje mnie jeszcze czekają.
Tej przejażdżki nigdy nie zapomnę. Po prostu siedziałem, trzymałem się czego tylko się dało i suszyłem zęby z radości, upajając się prędkością z jaką pokonywaliśmy wertepy. Wspinaliśmy się po górach, po stromych podjazdach, po kamieniach, błocie i samych nieprzyjemnościach dla zawieszenia…

Coś fantastycznego :). Gdy zdobyliśmy jedno wzniesienie zatrzymaliśmy się, by dać odsapnąć zagrzanym silnikom. Widok piękny, a ubłocone motocykle po prostu dodawały wszystkiemu uroku. Panowała niesamowita atmosfera, która udziela mi się po dziś dzień – gdy tylko przypominam sobie tę szaloną wyprawę :).

Po chwili zasiedliśmy do maszyn i… znowu pod górę! Myślałem, że już zawrócimy, ale nie! Tym razem podjazdy były jeszcze ostrzejsze. Motocykl z trudem piął się po kamieniach. Z zapiętą jedynką, ryczącym silnikiem i podślizgiwaniem na sprzęgle jednak jakoś wyjechał. Po zdobyciu szczytu znowu daliśmy odetchnąć maszynom i porobiliśmy kilka fotek. Widok był niesamowity…

Później zjechaliśmy już na dół i wróciliśmy do ośrodka. Pozbieraliśmy śmiecie po nocnej imprezie i powoli zebraliśmy się do odjazdu. Razem z bUgIm, który towarzyszył mi do Bielska wyjechaliśmy nieco wcześniej od pozostałych zlotowiczów…

Generalnie zlocik uważam za bardzo sympatyczny. Jego kameralny charakter dodawał mu uroku. Jest to jeden z najlepszych weekendów w moim życiu, choć mimo wszystko pozostał mi do dziś pewien niedosyt. Ciągle zastanawiam się, czy mając swój motocykl, potrafiłbym wydrapać się na nim na tą górę… 🙂
Może kiedyś się przekonam?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *