Nazarejski zaprosił mnie na kolejną Maciejową, czyli doroczny, samczy spęd w Bieszczadach. Niestety moje godziny pracy nie pozwoliły mi pojechać nawet w piątek, bo wyszedłem z budowy o 22:00. Musiałem wystartować w sobotę z samego rana.
Zerwałem się o 4:00 rano i tuż przed 5:00 wyruszyłem. Tym razem postanowiłem przegonić w Bieszczady staruszkę. Sprawdziłem tylko stan oleju, wrzuciłem rolkę na kanapę i heja!

Przed wyjazdem zrobiłem trzy niewybaczalne błędy. Nie sprawdziłem prognozy pogody, nie przełożyłem do kufra przeciwdeszczówek jeżdżących zawsze z Tygrysem i – jak na 4 stopnie za oknem – ubrałem się zbyt optymistycznie. Byłem przekonany, że w przeciągu 2h słońce wyjdzie i temperatura pójdzie w górę.
Takiego wała!
Początek był jeszcze całkiem przyjemny – mało chmur, sucho, pustawa autostrada. Temperatura na chwilę poszła do 10 stopni, więc jechało się względnie. Ale już na wysokości Krakowa granatowe chmury na horyzoncie nie pozostawiały złudzeń, że o suchych majtkach nie dojadę.
Za Krakowem zaczęło padać. Na stacji przełożyłem podpinkę goretexową na wierzch kurtki i nic więcej poradzić nie mogłem. Im dalej byłem, tym padało intensywniej i zanim zjechałem z autostrady na wysokości Dębicy, już miałem przemoczone spodnie przy zaledwie 6 stopniach…
Po 280km musiałem zatankować na jakimś zadupiu – w Wielopolu Skrzyńskim. Miałem wtedy jeszcze 150km do pokonania szlakiem koziej dupy, czyli ponad 2,5h męczarni w zimnie i deszczu.

Oj, trudne to były kilometry. Drogi śliskie jak diabli, często zabrudzone, parujący kask i te drgawki ciała od zimna – brrr, nic fajnego. Temperatura spadła w pewnym momencie do 4 stopni… Bardzo pilnowałem się, żeby nie zrobić jakiegoś błędu.
I na szczęście udało się… Do celu, czyli Domków Myśliwskich w Sękowcu, dotarłem ok. 10:00.

Nazarejski pokazał mi, który domek jest mój i tyle. Musiałem sobie poradzić 😉 .
Wpakowałem się z manelami do pomieszczenia, które wyposażone było w piecyk, zrzuciłem przemoczone rzeczy i wlazłem pod prysznic. Gorąca woda była istnym zbawieniem. Wygrzewałem gnaty dłuuuugo 😉 .
Potem wskoczyłem w suche ciuchy, rozwiesiłem motocyklowe rzeczy na sznurkach nad piecykiem i zabrałem się za jego rozpalanie. Domek był wychłodzony, bo nikt tam nie rezydował poza mną.
Zorganizowałem sobie trochę drewna, rozpaliłem w kozie i wreszcie ciepełko zaczęło buchać – przy tej pogodzie innej szansy na wysuszenie motocyklowej zbroi nie było.

Kiedy już wszystkie następstwa trasy ogarnąłem, wbiłem do „domku głównego”, gdzie cała ekipa stacjonowała i tam zakotwiczyłem. W kominku ogień, Nazar przygrywał na gitarze, piwo już się lało… Za oknem deszcz nacinał i prognozy nie pozostawiały złudzeń, że tak będzie do późnego popołudnia. Oszczędzanie się z procentami na ewentualną jazdę zupełnie nie miało sensu.

Około południa udało mi się załapać na wyprawę samochodem do sklepu – sam nie miałem ze sobą nic, gdyż planowałem zakupy zrobić po drodze, ale przemoczone majtki zamiary te zweryfikowały. Opcja doposażenia się w produkty na cały pobyt w sklepiku była więc dla mnie błogosławieństwem.

No i cóż. Po powrocie dzień wyglądał dosyć monotonnie. W domku głównym rozmowy i gitara, a w moim nadzorowanie suszenia ciuchów i podtrzymywanie ognia.

Po 17:00 jedynie wyległem na zewnątrz, aby nad zadaszonym plandeką cherlawym ogniskiem usmażyć sobie symboliczną kiełbasę.

W tym roku na kociołek z żurem niestety nie dane mi było się załapać, więc chociaż kiełba musiała być!

Przy piwku i śpiewach przesiedzieliśmy do 22:00. Ja chwilę potem oddaliłem się do siebie. Dołożyłem ostatnie dwa duże klocki drewna do piecyka i położyłem się spać.
Wstałem ok. 7:00 rano.

Opędzlowałem śniadanie, spakowałem się wstępnie i poszedłem do domku Nazarejskiego. Tam ciągle jeszcze wszyscy spali, więc z premedytacją ich obudziłem ;).

Na szczęście na dziś zapowiadane były dużo lepsze warunki pogodowe, więc trzeba było tylko poczekać, aż „Syberia” ustąpi. Ustaliliśmy start w drogę powrotną na 9:00 rano.
Buty i ciuchy, katowane kilkanaście godzin gorącem z kominka, na szczęście wyschły i nawet niczego nie stopiłem. Jedynym objawem ubocznym było przesiąknięcie odzieży dymem.
Udało nam się pozbierać w trasę kwadrans wcześniej niż planowaliśmy. Pożegnaliśmy się z chłopakami i ruszyliśmy.

Miałem ten komfort, że nie musiałem nic robić, poza trzymaniem się za Nazarejskim. Co w sumie takie proste nie jest, ale nawigacja była po jego stronie.
Drogi były suche i temperatura przyjemnie rosła z początkowych 8 stopni w komfortowe dwucyfrowe rejony.
Celem naszym na ten dzień nie mogło być nic innego – kebab w Nowej Dębie. Nazar poprowadził tam przyjemnymi dróżkami wojewódzkimi – początkowo fragmentem Wielkiej Pętli przez Lutowiska i Ustrzyki Dolne. Potem był odcinek DW890 od Krościenka do Kuźminy, dalej Dynów, Łańcut, Sokołów Małopolski i wreszcie Nowa Dęba. Po drodze zrobiliśmy kilka postojów, a to na fajkę, a to na tankowanie.

Generalnie jechało się naprawdę dobrze.
Kebab wjechał na stół chwilę po południu. Opędzlowaliśmy po kubełku ze smakiem, a ja wypiłem jeszcze kawę, bo mnie mulił sen.

Temperatura zaczęła zbliżać się do 20 stopni, więc można było dla poprawy komfortu termicznego zrzucić z siebie jedną warstwę.
Posileni pojechaliśmy dalej. Nazar poprowadził po znanych sobie przyjemnych trasach przez Osiek i Staszów, zanim na dobre zagościliśmy na DK79. Od tego miejsca jechaliśmy już – delikatnie mówiąc – szybko. Czasem musiałem się napracować, aby się za Nazarem utrzymać, bo wyprzedzał często tam, gdzie ja jednak bym tego nie robił i potem musiałem nadganiać 😉 .

Na wysokości Koszyc skręciliśmy na Brzesko i zatrzymaliśmy się na stacji, aby uzupełnić paliwo i pożegnać się. Nazar grzał dalej krajówkami do Krakowa, a mi wygodniej było zapiąć autostradę w Brzesku, aby ostatnie 200km machnąć na szybko.
Rozjechaliśmy się ok. 15:00. I tak jakoś zatłoczoną autostradą, w niecałe dwie godzinki, dotarłem do domu. Poganiałem Staruszkę pod koniec całkiem solidnie… Dała radę! I szok – nie opierniczyła prawie w ogóle oleju…
No i tak zakończyła się ta eskapada. Nieco ponad 1000km w dwa dni, w tym 300km rzezi w zimnie i deszczu. Bywa! 😉