Wyjazd ten sponsorowały trzy zajawki.
Pierwsza – chęć zobaczenia jeszcze w tym sezonie na liczniku CBFy ćwiartki miliona km.
Druga – chęć pobicia osobistego rekordu przebiegu dziennego na moto, wynoszącego 1293km (powrót z Alp w 2009 r).
A trzecią była po prostu chęć zobaczenia Bałtyku, która za mną chodziła od początku sezonu ;).

Sam wyjazd był jednakże zupełnym spontanem. Obudziłem się przed 6:00 rano – była sobota, 3 maja. Jeszcze w wyrze spojrzałem na prognozy pogody i choć od poprzedniego dnia byłem atakowany ostrzeżeniami o gwałtownych burzach, tak nie zobaczyłem niczego niepokojącego na radarach…
Wyskoczyłem z wyrka, zjadłem śniadanie, spakowałem kąpielówki, ręcznik i dwie bułki do kufra i równo o 7:00 wystartowałem w trasę. Bez przygotowania – ot, sprawdziłem tylko naciąg łańcucha i poziom oleju w silniku…

Dystans nad morze i z powrotem – na oko 1300km – determinował potrzebę jazdy bez ociągania. A więc autostrady.

Zapiąłem A1 na północ i goniłem staruszkę bez kompromisów i przystanków. Dzięki temu o 9:20 już byłem na wysokości Warszawy, za Łodzią. Zatrzymał mnie dopiero brak paliwa…

Po uzupełnieniu płynów motocykla i własnych, odpaliłem wrotki i w ten sam sposób zajechałem ok. 12:30 do Gdyni, gdzie też skończyły się drogi szybkiego ruchu.

Drugie tankowanie odbyło się w Rumii i odnotowałem ten sam wynik spalania – 5,7l/100km, przy przelotowej w granicach 140-150km/h.
Po szybkiej kawce przebiłem się już lokalnymi dróżkami do Jastrzębiej Góry, gdzie zaparkowałem motocykl tak blisko morza i Gwiazdy Północy, jak tylko można było.

Pierwszy cel dnia został osiągnięty!

Przespacerowałem się pod pomnik Gwiazdy Północy, czyli najdalej na północ wysuniętego punktu Polski. Upamiętniłem moment i po chwili wróciłem do motocykla, gdyż przy pomniku nie widziałem sensownej możliwości zejścia na plażę.

Podjechałem więc w stronę Karwia, gdzie dosyć szybko znalazłem przecinkę przez wydmy na plażę. Pozostawiwszy motocykl na poboczu drogi, po krótkim spacerku odsłoniły się przede mną wzburzone wody Bałtyku… Jak zawsze – widok majestatyczny…

Bunkrów nie uświadczyłem, ale było zajebiście! 😉

Nad wodą trochę wiało i byłem wyziębiony z trasy, więc nawet nie próbowałem uskuteczniać kąpieli. Zadowoliłem się chwilą spokoju i wpatrywaniem w fale. Oraz bułką – głodek już mnie kąsał ;).
Przespacerowałem się jeszcze po plaży po czym z nieco ciężkim sercem wróciłem do motocykla. Podjechałem jeszcze kawałek do Karwii, aby rzucić okiem na ujście Czarnej Wody do Bałtyku, ale było to już pożegnanie z morzem. Trzeba było myśleć o powrocie.

I tu nieoczekiwanie zmodyfikowałem trochę plan – Brat zobaczywszy wysłane przeze mnie na komunikatorze zdjęcia, zaprosił mnie do siebie do Warszawy. Spojrzałem na mapę i widząc, że mam tam praktycznie większość trasy po drodze ekspresowej, uznałem, że da się to zrobić.

W drogę do stolicy ruszyłem ok. 15:00 i znowu leciałem praktycznie bez postojów.

Zatankować musiałem przed Olsztynkiem, więc przy okazji postoju opędzlowałem drugą bułkę.

Przed samą Warszawą zaczęły się jakieś remonty i nawigacja zrzuciła mnie dwa razy na szlak koziej dupy, aby uniknąć korków. Miałem już ponad 1000km w tyłku i… czułem się nadspodziewanie dobrze i jechało mi się rewelacyjnie!

U Brata pojawiłem się o 19:30. Od niego miałem w dalszym ciągu 350km do domu, więc nie chciałem siedzieć długo. Przybiłem piątkę szwagierce, żółwika z bratanicami i po szybkiej kawie trzeba było wracać do pracy – na koń! Rodzinkę zobaczyć jednakowoż było bardzo przyjemnie :).

Tu jednak przyjemności praktycznie się skończyły. Jeszcze do Mszczonowa jechałem po suchym w zwolna zapadającym zmierzchu, ale ciężkie chmury na horyzoncie nie pozostawiały złudzeń… Na ostatnie tankowanie dnia zjechałem już w pierwszych kroplach deszczu, także na dalszą trasę przełożyłem podpinkę goretexową na wierzch kurtki. Przeciwdeszczówek niestety nie zabrałem…
Ruszyłem już w całkiem ostro zacinającym deszczu. Wiało z prawej, więc szybko prawa nogawka mi zamokła, a 15km od stacji nagle zawał! Zaczęła migać kontrolka ciśnienia oleju!
Zgasiłem szybko silnik, zjechałem na pobocze, postawiłem w nacinającym deszczu moto na centralkę i zajrzałem w okienko… A tam susza!
Byłem w szoku i nie bardzo chciałem uwierzyć, że moto mogło zjarać cały olej na dystansie 1100km…

Przepchałem moto pod pobliski wiadukt, aby mi nie padało na łeb i zadzwoniłem do Brata. Ten zaoferował się przyjechać do mnie z bańką oleju. I już nawet ruszył z domu, gdy drugi raz zajrzałem na stan oleju, a tam ukazał mi się prawie pełny stan… 😉
Za pierwszym razem olej po prostu nie zdążył jeszcze spłynąć do miski…
Wtedy doszedłem do wniosku, że nie ciśnienie oleju było problemem, a zalany wodą czujnik ciśnienia. Deszcz zacinający od prawej musiał go zamoczyć, zmasować, powodując zwarcie i miganie kontrolki… Odwołałem czym prędzej akcję ratunkową, odpaliłem Staruchę i… kontrolka ciśnienia zgasła natychmiast. Od ciepła czujnik już zdążył się wysuszyć i zwarcie zniknęło. Napsuło mi to krwi! Niemniej ulgę odczułem, że mogę poganiać do domu.
Dzida więc! Leciałem w raz mocniejszych, raz słabszych strugach deszczu, już praktycznie bez zatrzymania. Od pasa w dół miałem wszystko mokre, więc nawet nie próbowałem gimnastykować się na kanapie, bo wiązało się z to z pewnymi mało przyjemnymi doznaniami ;).
Nieco umęczony dystansem i pogodą, pod dom zajechałem bezpiecznie ok. 23:40… Wszystko udało się nadzwyczajnie.

Stary motór i może. I morze :).
Wyszło ostatecznie 1463km. Czyli rekord pobity z przytupem.
Starucha pochłonęła nieco ponad pół oka oleju (jakieś pół litra) – czyli sporo. No, ale z tym przebiegiem to już prawo do tego ma… Niemniej poza tym epizodem z kontrolką całą trasę przyjęła bez zająknięcia. Nawet półsprzęgło rozrusznika przestało się ślizgać ;). Wierna kobyła, nie ma co!

I tyle!
PS.
Następnego dnia w wiadomościach pojawiły się doniesienia, że jakieś dwie godziny przed moim przejazdem w rejonie Piotrkowa Trybunalskiego przeszła super-komórka burzowa z gradem, który uszkadzał samochody… Miałem farta! 😉