Wypad na Węgry 2006 (4) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>
Dzień 4 - 2 maja 2006 No i nastał przedostatni dzień wyprawy... Pobudka wypadła jakoś około godziny 10:00 rano. Początkowo założenie było takie, że wyprowadzamy się z ośrodka, jednak w miarę szybko właściciel poinformował nas, że jednak miejsca dla nas ma dosyć i możemy zostać na następną noc - po małych roszadach i dołożeniu paru łóżek w domkach trzyosobowych. W tym układzie mogliśmy zostawić wszystkie graty w ośrodku, Miklas mógł dosiąść się do któregoś motocykla i nie brać samochodu do Budapesztu, no i zawsze mieliśmy gdzie spać - bez niepotrzebnego zachodu i poszukiwań :). Ranek. Niestety nie mam "zewnętrznych" fotek domków. Tu widać kawałek strzechy na dachu jednego z nich ;). Ponieważ trudy nocy dawały się wielu osobom we znaki, ruszyliśmy na zwiedzanie Budapesztu z ośrodka dopiero około 12:00. Początkowo jazda była żwawa i szybka - tradycyjnie. Nie bardzo byłem wśród ustalających, co z tym fantem zrobić, jednak zdziwiło mnie trochę to, że... nie zrobiliśmy wiele :). Matek został poinformowany, gdzie jesteśmy i musiał poradzić sobie sam, a my... poszliśmy zwiedzać. Ze wzgórza Gellerta rozpościerał się niesamowity widok na panoramę Budapesztu. Oczywiście przeprowadziliśmy pełną sesję zdjęciową i poszliśmy wokół Cytadeli, jak daleko można było. Zjawił się również tam Matek. Okazało się, że jego sprzęgło ledwo zipie - najprawdopodobniej skończyły się tarcze sprzęgłowe... Mimo to, motocykl jeszcze jechał, a sam Matek stwierdził, że jedzie tam gdzie my, więc póki co nie krzyżowało nam to planów w żaden sposób. Na górze zapada decyzja, że spróbujemy się przepchnąć do jakiegoś małego miasteczka w pobliżu Budapesztu. Nie bardzo wiem o co chodziło, gdyż tam nie dotarliśmy ;). Zanim jednak podjęliśmy próbę przedrcia się w to miejsce, nie wiedzieć czemu przy opuszczaniu wzgórza Gellerta, staliśmy się niemałą sensacją i nagle wszyscy zaczęli robić nam zdjęcia ;). Po zjechaniu ze wzgórza, wpakowaliśmy się znowu w niesamowite korki. Zepchnąłem sprzęta na chodnik, a cała ekipa przyparkowała obok mnie. Spycham na chodnik moto pokonane przez miejskie korki... Wówczas zauważyłem, że na światłach, przy których staliśmy, zatrzymał się miejscowy motocyklista. Powiedziałem, że może on będzie nam w stanie pomóc, więc brat podszedł do niego i zapytał, czy ten potrafi coś po angielsku :). Motonita okazał się zupełnie do rzeczy, więc po chwili stał obok nas i pokazał nam na mapie, gdzie znajduje się najbliższy serwis. Zaproponował też, że może nas tam podprowadzić :). W tym układzie Matek pojechał razem z Astarte i naszym przewodnikiem do serwisu, a my podjechaliśmy paredziesiąt metrów do McShita, żeby na nich poczekać. Silnik już zdążył mi się na tyle przechłodzić, że odpalił sam :). W McShicie każdy z nas zamówił sobie coś do jedzenia. Pora była już taka w sam raz - wybiła godzina 14:00. Ja zadowoliłem się zestawem i w sumie najadłem się nim do syta. Przed 15:00 Astarte wróciła z Matkiem na jednym motocyklu. VFRka została w serwisie i do odebrania miała być następnego dnia :). Mogliśmy zatem ruszać dalej :). Z uwagi na korki, zrezygnowaliśmy z tego jakiegoś miasteczka i postanowiliśmy pojechać do jakiejś hali - centrum handlowego - czy jak to nazwać :P. Tym razem koras przerósł nasze najgorsze koszmary. Po prostu nie przesuwał się wcale! Dlatego zaczęliśmy się na hama pchać w każdą dziurę i przeć do przodu. Mój silnik znowu protestował i raz nawet sam z siebie zgasł. Byliśmy jednak w samym sercu korka - nie miałem gdzie się zatrzymać, więc musiałem jechać dalej... Ale rozrusznik nie miał na odpalenie siły... Niewiele myśląc, wykorzystałem niewielką lukę, która się przede mną utworzyła i wziałem furę na pych. Zaskoczyła! :) Na szczęscie cel, ku któremu się przepychaliśmy, osiągnęliśmy niewiele później, więc mogłem dać silnikowi znowu odetchnąć. Maszyny zostawiliśmy przy drodze i poszliśmy na zakupy :). Hala wyglądała troche jak dworzec PKP. Stary styl, jakby z początku XX wieku, nic wspólnego z nowoczesnymi halami w stylu Tesco, czy Real. Połaziłem tam chwilę, nie kupiłem praktycznie nic i wróciłem do motocykla :P. Jak zwykle na ekipę musieliśmy trochę jeszcze poczekać, gdyż zaopatrywała się ona w kilkulitrowe baniaki z winem na wieczór ;). Wylądowaliśmy zaraz obok jakiegos placu, który normalnie nazwałbym rynkiem, ale wiem, że Budapeszt jest za dużym miastem, by mieć tylko jeden taki plac. Ale może? ;) Zamiast jednak chodzić, rozsiedliśmy się przy stolikach na powietrzu i pare osób pozamawiało sobie napoje - łącznie ze mną. Najpierw podeszliśmy nad sam Dunaj, by później kręcić się po uliczkach w niedalekim sąsiedztwie miejsca, w którym pozostawiliśmy motocykle. Ponieważ umówiliśmy się o 19:30 pod motocyklami, już na 20 minut przed terminem byłem z powrotem w miejscu zbiórki - tradycyjnie jako jeden z pierwszych. Z tego powodu rozsiadłem się znowu na motocyklu w oczekiwaniu na resztę ekipy. Gerard leżał bezpośrednio na chodniku koło sprzęta :D. Tym razem punktualnie - zjawili się wszyscy. Na 21:00 byliśmy umówieni w ośrodku na posiłek, więc trzeba było w miarę o czasie dojechać. Głód chyba pomagał już ekipie w punktualności ;). Ruszyliśmy w drogę powrotną do ośrodka. Zahaczyliśmy jeszcze po drodze o Plac Bohaterów, ale rzuciliśmy tylko na niego okiem i poturlaliśmy się dalej. Po zatankowaniu - rura jak kto chciał i umiał! W sumie zabłądzić się nie dało, więc każdy jechał na własną rękę... Było już wówczas całkiem ciemno. No i poturlaliśmy się w stronę naszej bazy wypadowej. Znowu było dosyć szybko, choć nie wiem jak bardzo :P. Aczkolwiek na tyle, że z pełnym podziwem patrzyłem na miejscowego motonitę na czymś, co brzmiało jak 80ccm, góra 125ccm, wyprzedzającego mnie z ryczącym na granicy zacierania silnikiem. Smród z wydechów szedł mu nieziemski, a Browar twierdzi, że z silnika aż leciały iskry! Według brata gość zasuwał z prędkością 130-140km/h, co by mi się nawet z obrotomierzem zgadzało :P. W pewnym jednak momencie wqrzyłem się, że jadę w jego smrodzie i go wyprzedziłem. Browar mówi, że koleś potem odpuścił i się gdzieś zatrzymał. Może zatarł silnik ;)? Enyłej, w końcu około 21:15 dojechaliśmy do "domu". Szybko odstawiłem sprzęta pod mój domek, przebrałem się w zwykłe ubrania i poszedłem za głosem żołądka :). Właściciel naszego ośrodka przygotował dla nas wypasione jedzenie na powietrzu. Ziemniaki z czymś w rodzaju gulaszu. Na przystawkę były ogórki, papryczki i takie tam różności :). Smakowało to naprawdę wyśmienicie! Ostatecznie jednak udało nam się dojśc do jako takiego porozumienia, a dogadanie szczegółów zostawiliśmy sobie na dzień następny ;). I tak impreza trwała w najlepsze, a ja urwałem się z niej spać gdzieś koło północy. O ile poprzednie szybkie ucieczki nie miały usprawiedliwienia, o tyle tym razem wolałem się wyspać przed pięciusetkilometrowym powrotem do domu :). <= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny => Góra strony |
Copyright (c) by zbyhu |