Rumunia 2015 (3) | |
Menu: Strona główna Nowości Motocykle Wyjazdy Warsztat Galeria Autor |
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>
Dzień 3 - 1 lipca 2015 r. Rano przywitała nas piękna pogoda. Szybko wciągnęliśmy śniadanko, ogarnęliśmy motocykl do wyjazdu i pożegnaliśmy się z gospodarzami. Z całego przejazdu Transalpiną nakręciłem przymocowaną do kasku kamerą filmik dla Browara, aby pokazać mu uroki trasy i namówić na wyjazd do Rumunii np. w przyszłym roku :). Oczywiście nie pojechaliśmy aż do Sebesu drogą DN67C - zadowoliliśmy się odcinkiem do Obarsia Lotrului, gdzie dzień wcześniej rozważaliśmy nocleg. Tam skręciliśmy w prawo i drogą DN7A pojechaliśmy w stronę Brezoi wzdłuż pasma Karpat. Kawałeczek od tego miejsca spotkaliśmy najsmutniejszego, radosnego szczeniaka w Rumunii. Następny postój odbył się ok. 11:30 przy jakimś strumyku. Trzeba było opróżnić pęcherze ;). Przy okazji zobaczyliśmy, że pomiędzy drogą a rzeczką rosną poziomki, więc postój się wydłużył o ich konsumpcję :). Wróciliśmy po swoich śladach na dół kanionu, do poziomu rzeki za zaporą, aby spróbować schować się gdzieś pod mostem i zjeść coś ciepłego. Most się znalazł, ale wjazd pod spód był niewykonalny. Zadowoliliśmy się więc polanką przy drodze, na której było trochę głazów, pozwalających na rozłożenie kuchenki. Na szczęście deszcz przestał padać, więc zadaszenie przestało być potrzebne. Kuchenka w ruch i zaraz nad palnikiem dymił ciepły posiłek z puszki. Jakiś gulasz, czy inne pulpety w sosie pomidorowym. Po posiłku, mając bezdeszczową, choć pochmurną pogodę, ruszyliśmy po raz drugi w stronę przełęczy. Monika kompletnie nie wiedziała, czego ma się po tej trasie spodziewać, więc przez długi czas po minięciu zapory Vidraru, myślała, że to już to. A to był przecież tylko ciągnący się przez wiele kilometrów dojazd do "punktu kulminacyjnego" Szosy Transfogaraskiej. Biegnie on w zalesionym terenie i wije się przyjemnie, niemniej niczym szczególnym się nie wyróżnia. Po więc około 20km trzaskania fotek parującego w słońcu asfaltu i prób zrozumienia, o co z tą drogą chodzi, wreszcie zapytała, czym tu się tak ekscytować. Zatrzymaliśmy się na samym progu najpiękniejszego odcinka trasy, aby spróbować coś zaradzić. Swoją drogą miejsce robiło wrażenie - siedzieliśmy jak w studni, zewsząt otoczeni przez strzeliste zielone zbocza. Po zgaszeniu silnika otoczyła nas głęboka cisza. Odpaliłem zamiast aparatu kamerkę na kasku i ruszyliśmy w górę po serpentynach. Im wyżej byliśmy, tym mocniej niestety padało. Nim dojechaliśmy do tunelu na szczcie przełęczy z zimna i w kamerze bateria padła... Pech. Po drugiej stronie tunelu padało mocniej, więc po paru zdjęciach puściliśmy się serpentynami w dół. Widoki były piękne, a trasa przyjemna. Szkoda, że znowu mokra, bo nie dało się jechać szybko i czerpać radochy z zakrętów. Od początku naszego wyjazdu marzył mi się nocleg w namiocie nad rzeką, z ogniskiem, kiełbaską i piwem. Pierwszy nocleg nie spełnił tego marzenia, gdyż brakło wszystkich jego elementów składowych, poza namiotem ;). W drugą noc też się nie udało, więc byłem zdeterminowany spełnić marzenie tego dnia. Wjeżdżaliśmy więc w każde miejsce, gdzie tylko było podejrzenie, że znajdzie się na uboczu polanka obok rzeki. Ale niestety, jak na złość wszystko było na widoku... Po zakupach objechaliśmy jeszcze miasteczko w poszukiwaniu tańszej kwatery, ale niestety bezskutecznie. Wiedziałem, że szanse na namiot po wyjechaniu z gór stopniały niemal do zera, więc powoli musiałem pogodzić się z wizją płatnego noclegu. Nasze skąpstwo okazało się bardzo dużym błędem. Zaledwie parę kilometrów po opuszczeniu Cartisoary dojechaliśmy do głównej drogi nr 1 i ruszywszy w stronę Fogarasz, bardzo szybko opuściliśmy turystyczne rejony i znalezienie noclegu zaczęło stanowić problem. Zatrzymywaliśmy się przy różnych motelach, ale ceny tylko rosły - 80 koron, 90, 120... A my cały czas oddalaliśmy się od Karpat i nic nie wróżyło, że jeszcze za dnia sytuacja z możliwością zkwaterowania się poprawi. Wg. mapy można było fajnie skrócić sobie naszą trasę skręcając z DN1 za miasteczkiem Sercaia na drogę 1S. Oczywiście ze "skrótu" skorzystaliśmy... Na szczęście przestało wtedy padać, bo chyba by mnie rozniosło ze złości - droga praktycznie nie miała asfaltu. Dziura na dziurze, istny labirynt, przez który, ze zdenerwowania, jechałem jak głupi. W zasadzie cały czas drugi bieg, mocne odkręcanie i ostre hamowanie, wymijanie dziur, czasem wjeżdżanie w najmniej groźne... I tak miało być wg. mapy przez bite 23km... I niestety było, życie nie odpuściło nam ani jednego kilometra tej rzeźni. Z tego odcinka utkwiły mi w pamięci dwie rzeczy. Jechaliśmy w zwolna zapadającym zmierzchu, robiło się szaro, a ja szalałem, na maksa skupiony na dziurach i ich omijaniu. Mój wzrok zupełnie pominął więc stojącego na samym środku drogi... bociana! Zauważyłem go dopiero, gdy był kilka metrów przed nami i zaczął podrywać się do lotu. Byliśmy oczywiście na kursie kolizyjnym, a ptaszysko wzbijało się w powietrze jak w zwolnionym tempie, z gracją latającej krowy. Oczywiście hamowanie, unik głowami i szczęśliwe zakończenie. Niemniej bocian przeleciał nam tuż nad kaskami, a nam zrobiło się od razu cieplej... Druga sytuacja to kontynuacja naszego wieczornego pecha. Mieliśmy za sobą już dobre 12km tego księżycowego szlaku za sobą, było już praktycznie ciemno, a po prawej stronie mieliśmy zalesione wzniesienia, które zaczęły nas kusić możliwością rozbicia namiotu. Od czasu do czasu trafialiśmy na polne drogi lub rozjeżdżone traktorami dukty, które jednak nie nadawały się pod koła CBFy - za dużo błota. Trafiliśmy tylko raz na ścieżkę, która prowadziła w fajne zarośla i dawała szansę przejazdu. I tu właśnie pech. Zatrzymaliśmy się tam, żeby rozpoznać teren i ew. skręcić w pole, ale w tym samym momencie w oddali zaczęły majaczyć światła samochodu, gramolącego się w naszym kierunku. Uznaliśmy, że trzeba przeczekać, aż przejedzie, żeby nikt nie widział, gdzie wjeżdżamy i się nami nie zainteresował. I co? Po kilku cholernie długich minutach auto do nas dojechało i... zatrzymało się, bo blokowaliśmy mu motocyklem wjazd w tę samą dróżkę, w którą chcieliśmy wjechać! Myślałem, że już naprawdę mnie rozerwie ze złości... Klnąc świat i jego okolice pojechaliśmy dalej i po kilku kilometrach dojechaliśmy do wybawienia - asfaltowej drogi DN13. Miałem dość denerwowania się, siedzenia w przemoczonych ciuchach i kombinezonie przeciwdeszczowym. Chciałem już się gdzieś ogrzać i napić piwa. Zatrzymaliśmy się więc przy pierwszej napotkanej stacji paliw (w miejscowości Rupea), gdzie po zatankowaniu po prostu wbiliśmy się do dwugwiazdkowego motelu przy stacji. Cena 100 lei za nocleg nie była najgorsza, choć i tak stanowiła dla nas nauczkę. Mogliśmy już dawno siedzieć w ciepełku za 30 lei mniej i spędzić wieczór w dużo mniej nerwowej atmosferze. W motelu porozwieszaliśmy gdzie się dało mokre rzeczy - kombinezony, motocyklowe ciuchy, buty itd., wzięliśmy prysznic (który wylał się na całą podłogę i zamoczył nam ręczniki motelowe :P) i wreszcie mogliśmy odpocząć. Ale nie, zanim poszedłem spać, postanowiłem jeszcze spróbować przywrócić do życia aparat fotograficzny. Aby wysuszyć elektronikę, postwiłem rozłożony aparat nad żarówką lampy, z której wcześniej zdjąłem abażur. No i cóż, aparat wysechł i zaczął działać, ale przy okazji usmażył się wyświetlacz... Czarna plama zajęła ok. 3/4 jego powierzchni... Brawo ja! Wszystkie te wieczorne perypetie miały dla nas jeden pozytywny aspekt. Zajechaliśmy znacznie dalej, niż planowaliśmy, więc trasa do kanionu Bicaz nam się mocno skróciła. Tego dnia przejechaliśmy 436 km. Pokonana trasa. <= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny => Góra strony |
Copyright (c) by zbyhu |