.: Moje przygody z motocyklami :.

Męskie Alpy 2017 (3)



Menu:

Strona główna
Nowości
Motocykle
Wyjazdy
Warsztat
Galeria
Autor

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>

Dzień 3 - 13 sierpnia 2017

7:30 - pobudka. Poranne obrządki i przed 8:00 śniadanie - wliczone w nocleg, więc bezproblemowe.


8:15 - pakowanie gratów w pokoju i o 8:30 wyjazd z szopy motocyklami. Pogoda - miód, malina, nic tylko jechać :).


Plan na dziś: Timmelsjoch Hochalpenstrasse i co tam jeszcze po drodze ku Grossglockner się nawinie :).
Z hotelu wystartowaliśmy na północ drogą SS38 i potem SS40 ku granicy. Opuściliśmy Włochy i wskoczyliśmy na swoje wczorajsze ślady - włoska SS40 przeszła w austriacką drogę nr 180, ta zaprowadziła nas przez Landecker Tunel do autostrady A12 i z niej zjechaliśmy na drogę nr 186, wprost ku Timmelsjoch Hochalpenstrasse.
W pięknych okolicznościach flory i fauny, ok. 10:20 napełniliśmy zbiorniki w okolicy Ötztal Bahnhof, tuż za zjazdem z autostrady.


Przy okazji Ynciol wyciągnął GoPro, aby na przełęczy nagrać trochę materiału do filmiku z wyjazdu.
U podnóży przełęczy Timmelsjoch zameldowaliśmy się o 11:45. Po drodze mieliśmy z Browarem trochę ubawu z tablicy miejscowości Winklen, będącej zapowiedzią tego, co nas czeka :).


Po wykonaniu zdjęć tablicy wjazdowej na przełęcz, ruszyliśmy pod górę jak spuszczeni ze smyczy. Początkowy odcinek do bramek, przy których należy opłacić przejazd, przejechaliśmy dwa razy. Za pierwszym razem natrafiliśmy na jakiś drogowy armageddon. Pełno samochodów, motocykli, a na jednnym ciasnym nawrocie korek utworzony przez autokar - nie zmieścił się w szykanie. Podenerwowany przeciąłem nawrót po trawie i końcówkę przejechałem bez przeszkód. Niemniej Browar uznał, że trzeba odcinek przejechać jeszcze raz, choć z perspektywy czasu trzeba stwierdzić, że wcale nie był on jakiś wyjątkowy. Tak naprawdę zabawa zaczęła się za bramkami...


Zanim wykupiliśmy bilety przejazdu, pokręciliśmy się chwilę po parkingu i porobiliśmy trochę zdjęć.


Stał tam taki czaderski, zabytkowy Pickup z motocyklem Indian na pace. Sprzęt z 1939 roku prezentował się genialnie.


No ale dobra, pitu pitu, a silniki stygną. Wskoczyliśmy na kobyły i za bramkami zaczęła się prawdziwa jazda. Oj, już nie pamiętałem, jak apetyczne jest Timmelsjoch! Jechałem tą przełęczą w 2009 r. w przeciwnym kierunku. Jest genialna! Szybka, kręta, przy fantastycznych widokach!


Stelvio ze swoimi nawrotami o 180 stopni naprawdę może się schować...
Jazda bez trzymanki na chwilę uspokoiła się na szczycie przełęczy - na wysokości 2509 m.n.p.m.


Wypadało zejść z motocykli i się trochę rozejrzeć ;). W miejscu szczytowym zresztą znowu przekraczaliśmy granicę, wracając po raz kolejny do Włoch.


Od tego momentu droga zmieniła numer na SS44bis i była dla nas prawdziwą ucztą. Poszliśmy w rozsypkę - każdy jechał jak chciał. I jak zwykle w takich sytuacjach pojawiał się w głowie dylemat - jechać powoli i podziwiać, stawać na zdjęcia, czy napierać bez opamiętania? Tragizm tego wewnętrznego rozdarcia jest prawdziwym koszmarem każdego motocyklisty... Ja jednakże poradziłem sobie z nim dosyć prosto - odwijając manetkę ile tylko się dało ;).



Raz jeden zwolniłem, zdziwiony zmianą, jaka zaszła w bardzo charakterystycznym dla mnie miejscu, pomiędzy dwoma tunelami. W 2009 roku była tam szeroka żwirowa platforma, z której fotografowałem CBFę na tle potężnych masywów górskich. Teraz platformy tej nie było, zniknęła, całkowicie oberwała się. Odcinek pomiędzy tunelami ogrodzono nawet płotem, aby nikt nie spadł w powstałą po obrywie przepaść... Aż ciarki przechodzą człowieka na myśl, ile razy stawał motocyklem przy samej krawędzi podobnych miejsc dla ładnego ujęcia :).


O, jak tu. I to jest dokładnie ta oberwana żwirowa półka, zdjęcie z 2009 r.

Zjazd orgią zakrętów z Timmelsjoch zakończył się ok. 13:00 w miejscowości St. Leonhard in Passeier.



Chwilę zajęło nam zebranie się do kupy, nim mogliśmy ruszyć na następną przełęcz. A ta zaczynała się praktycznie od razu u podnóża poprzedniej. Wystarczyło skręcić raz w lewo i zanim opuściliśmy teren zabudowany, już gnaliśmy na złamanie karku po niesamowitym asfalcie Giovo Pass (SS44).


Ten początek zapamiętam przede wszystkim ze względu na pewnego motocyklistę, który pokazał nam miejsce w szeregu. Jechaliśmy na maksa swoich możliwości, czerpiąc radochę z każdego zakętu, gdy nagle w lusterkach pojawił się On. Trwało to zresztą bardzo krótko, bo zaraz wąchaliśmy jego spaliny. Gość szedł jak po szynach, bez najmniejszego błędnego ruchu, płynnie, jak w grze komputerowej. Jego Supermoto mignęło koło nas, jakbyśmy jechali z kółkiem różańcowym i po chwili zniknęło. Kunszt, z jakim jechał, pokazał nam, jak jeszcze wieeeele nam brakuje. Browar skometował to później, że koleś pewnie już te winkle robił 178 razy, niemniej jego jazda i tak zrobiła na nas duże wrażenie.


Giovo Pass było na tyle genialną drogą, że praktycznie nie mam z niej żadnych zdjęć. Na szczycie przełęczy zrobiliśmy tylko fotkę tablicy...


...i raz zatrzymaliśmy na asfaltowej zatoczce.


W Alpach naprawdę ciężko się zatrzymywać, mając pod tyłkiem kilkadziesiąt rwących się do galopu mechnicznych kucy :).
Po przejechaniu całej przełęczy, wylądowaliśmy w okolicy Sterzing.


Było już grubo po 14:00. A że już na następny dzień w planie był Grossglockner, to musieliśmy dostać się w jego okolice.
Zapięliśmy więc tranzytem drogi A12 i SS49 w stronę Brunico, za którym poprowadziłem chłopaków na wąską, graniczną przełęcz Stalle Pass, drogą nr SP44. Prowadzi ona malowniczo wzdłuż zbocza gór, które o tej porze już rzucały cień na naszą drogę. Była to przyjemna ulga po wcześniejszym upalnym postoju na parkingu u podóży Giovo Pass...
Na przełęczy Stalle ruch odbywa się wahadłowo - na każdą godzinę zielone światło świeci się tylko przez 15 minut. Mieliśmy więc małą ruletkę - w najgorszym układzie mogliśmy czekać 45 minut na przejazd.
Pod sygnalizator dotarliśmy tuż przed 16:00 i okazało się, że postoimy do 16:15. W sumie nie najgorzej - na kwadrans odpoczynku od siodła motocykla nikt z nas nie narzekał.


Pod sygnalizatorem zwolna zbierał się niemały tłum motocykli. My staliśmy jako jedni z pierwszych, ale niestety moment włączenia zielonego trochę przespałem i przede mnie wbiło się kilka sprzętów. Spowalniali mnie potem na apetycznych agraweczkach, które mając szerokość jednego samochodu, nie dawały miejsca na wyprzedzanie. Niemniej jazda po tak wąskim i krętym asfalcie była rewelacyjna :).
Po przejechaniu granicy zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem.


Jadąc na wschód w stronę Huben próbowaliśmy wypatrywać domów gościnnych w każdej mijanej wiosce. W końcu - w St. Jakob in Defereggen - zabraliśmy się za to nieco poważniej i ok. 17:10 udało nam się wyhaczyć piękny drewniany domek z wolnymi pokojami niemal przy samej drodze i przy rzeczce. Co prawda nie mieliśmy wspólnego pokoju (ja i Ynciol mieliśmy osobne pokoje, a Browar z Matim dwuosobowy), ale w niczym nam to nie przeszkadzało.


Po zaparkowaniu sprzętów w otwartym budynku gospodarczym w głębi podwórza i rozgoszczeniu się w pokojach, w cywilnych ciuchach wyskoczyliśmy w miasteczko coś zjeść. Knajpka była może 100m od naszego noclegu, po drugiej stronie drogi. Okolica była genialna - otaczały nas wysokie, zielone wzniesienia, pełne pastwisk, drewnianych budynków i drzew.


Temperatura utrzymywała się na przyzwoitym poziomie, więc z wielką przyjemnością wszamaliśmy sobie obiad w ogródku na zewnątrz lokalu. Dobre jedzenie, piwko, koledzy, dobra pogoda, góry... Żyć nie umierać! :)


Ok. 18:30 wróciliśmy do naszego pensjonatu i próbowaliśmy przy piwie siedzieć jeszcze na dworze przy stolikach.


Ale po zniknięciu słońca za górami zimno się zrobiło i ja szybko wymiękłem - poszedłem do pokoju i wziąłem gorący prysznic. Potem już wszyscy wylądowaliśmy w jadalni, gdzie w cieple raczyliśmy się złocistymi trunkami do późnych godzin wieczornych :).
Tego dnia pękło 349km.


Dzisiejsza traska.

Kolejne dni wyjazdu:
<= Poprzedni | 0 | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | Następny =>



Góra strony

Copyright (c) by zbyhu