Ostatnie podrygi zdychającej ostrygi – końcówka sezonu 2008…
Dzień Odzyskania Niepodległości wypadł w tym roku tak fajnie (we wtorek), że pozwolił nam uzyskać 4 dni wolności od pracy – wliczając oczywiście w to weekend. A że pogoda okazała się łaskawa przez całe 4 dni – nie można było okazji zmarnować… 🙂
Sobota – 8 listopada 2008 r.
W sobotę 8 listopada machnęliśmy sobie z rodzicami małą traskę autostradą do Zabrza :). Po drodze zrobiliśmy mamie małą sesję zdjęciową w lesie, na dywanie jesiennych liści :).
Potem w Zabrzu pokazałem rodzicom gdzie pracuję, po czym okrężną drogą – po Wiślance, przez Orzesze i restaurację, około 17:00 wróciliśmy do domu. Już o tej porze było ciemnawo… Pękło 135km, a na blacie pokazało mi się 28412km.
Niedziela – 9 listopada 2008 r.
W niedzielę 9 listopada rodzice nie planowali jeździć, toteż ugadaliśmy się z Browarem, że przewietrzymy sprzęty. Paweł miał i tak duże ciśnienie na śmiganie nowym nabytkiem, więc długo przekonywać go nie trzeba było ;).
Ponieważ pogoda naprawdę była rewelacyjna – słoneczko i kilkanaście stopni – zaproponowałem znajomej (jeszcze z czasów podstawówki i liceum) – Michasi – przejażdżkę razem z nami – u mnie „na plecach”. W sumie wstyd się przyznać, ale obietnicę, że ją przewiozę na motocyklu, złożyłem w okolicach swojej matury – czyli lekko licząc pięć lat wcześniej, jak jeszcze miałem Wueskę ;). Trochę czasu zajęło mi więc wywiązanie się z danego słowa… No, ale jak to się mówi – lepiej późno niż wcale ;). Przynajmniej motocykl od tamtej pory nieco się polepszył ;).
Michasi pomysł się spodobał, toteż uzgodniliśmy, że około 11:00 wystartujemy spod jej domu.
Umówiłem się z Browarem na stacji BP za moim blokiem o 11:00. Ponieważ jednak wyszedłem z domu ciut wcześnie – zrobiłem sobie jeszcze małą rundkę po Rybniku na rozgrzewkę, nim podjechałem na umówione miejsce.
Na stacji Browar już był. Przyjechał razem z Gosią „na plecaku” :). Po przywitaniu się podjechaliśmy jeszcze pod dom Michasi, aby się skompletować i ruszyć w drogę :).
Gdy już byliśmy wszyscy, jak zwykle urodził się problem – gdzie jechać? 😛 Na szczęście jednak burza mózgów była krótka i padło na Cieszyn :).
Michasia wskoczyła na tylne siodełko CBFy i ruszyliśmy w stronę Żor. Tam zainstalowaliśmy się na Wiślankę i pognaliśmy w stronę Skoczowa.
Przelotowa była nad wyraz spokojna – ok. 110km/h :). Dwupas i nuda :P. Aż się zastanawiałem, czy Michasia nie zaśnie ;).
Ale do Skoczowa nie dotarliśmy Wiślanką. Nagle bowiem Browar ułańskim manewrem zjechał na starą drogę prowadzącą wprost do Cieszyna i po krótkiej naradzie na poboczu zdecydowaliśmy się pojechać właśnie tamtędy.
Na rynek w Cieszynie zajechaliśmy ok. 12:30.
Zaparkowaliśmy sprzęty na drodze z zakazem ruchu 😛 i usiedliśmy sobie w jedynej knajpce, która jeszcze miała na zewnątrz stoliki. Niefortunnie tuż obok za żywopłotem zażartą dyskusję prowadziły dwa miejscowe osobniki w dosyć ekstrawaganckich strojach ludowych. Treść i forma polemiki wyraźnie świadczyły o dosyć zaawansowanym stadium dynamicznej nierównowagi ich umysłów, co zapewniło nam niezapomniane doznania akustyczne oraz możliwość zaznajomienia się z miejscowym folklorem :P.
W knajpce posiedzieliśmy chwilę, napiliśmy się czegoś, pogawędziliśmy chwilę, po czym wróciliśmy do motocykli, by ruszyć w okrężną drogę powrotną do domu :). Zahaczyliśmy jeszcze o jeden dom w Cieszynie, w którym Gośka spędziła połowę dzieciństwa i gdzie chciała sobie trochę powspominać i zobaczyć, co się tam pozmieniało :).
Zaraz potem ruszyliśmy w stronę Rybnika. Wyjechaliśmy z centrum Cieszyna i wyskoczyliśmy – a jakże – na S1 :). Tam pogoniliśmy trochę bardziej – średnio utrzymywaliśmy 140km/h, a na jednej prostej z górki ja odkręciłem „troszkę” szybciej, aby pokazać Michasi jak to jest ;).
W Skoczowie opuściliśmy S1 i już standardowo Wiślanką wróciliśmy do Żor, utrzymując w porywach 130km/h.
Będąc już w Rybniku postanowiliśmy z Michasią jeszcze odprowadzić Browara i Gośkę do Suminy, bowiem w kufrze CBFy miałem ich plecak. Ale potem Michasia już chciała jechać do domu. W sumie pora już była najwyższa na obiad :).
Sprzęta do garażu odstawiłem po 14:00. Na blacie pokazało się 28571km. Pokonaliśmy 159km.
Wtorek – 11 listopada 2008 r.
W poniedziałek załatwiałem wymianę opon w samochodzie, więc nie pojeździłem sobie, ale we wtorek ugadaliśmy się z Ynciolem i Browarem na wspólne dzidowanie :).
Pogoda była piękna. Słońce i kilkanaście stopni. Nosiło mnie więc już od 10:00, a Browar nie odpowiadał na smutasy. Ynciol z kolei powiedział, że od 11:00 będzie pod garażem, więc wyszedłem pośmigać sam, aby tej godziny nie marnować :P.
O 11:00 zjawiłem się pod garażem u Ynciola, ale go tam nie zastałem. Telefonicznie dowiedziałem się, że ma obsuwę czasową na minimum 45 minut… Przekręciłem do Browara, ale on też jeszcze był zajęty.
No to jeździłem dalej sam ;). Obskoczyłem Boguszowice, Jankowice, Chwałowice, Jejkowice i Rydułtowy :). I wróciłem znowu pod garaż Ynciola tuż przed 12:00. Na szczęście już był ;).
Gdy tylko się ubrał, władowałem mu się na Seven Fifty, dałem kluczyki od CBFy i w takiej konfiguracji pojechaliśmy do Suminy :).
Oj, wspomnień czar! 🙂 Jednak silnik Sevenki to w dalszym ciągu dla mnie wzór elastyczności. Nawet moja CBFa nie może poszczycić się tak gładką pracą… Ale za to brak szyby już był dokuczliwy. Zimne powietrze tak napiera na klatkę piersiową powyżej 120km/h, że kurtka „przykleja się” do ciała. Dawno tego nie doświadczyłem ;).
W Suminie Browar już szykował się do rajzy. Oba motocykle (nowy Big One i jeszcze nie sprzedany FZX) stały przed garażem. Gdy tam podjechaliśmy, powstała całkiem konkretna zajezdnia! ;).
Wreszcie koło 13:00 ruszyliśmy w drogę. Ponieważ dostałem esa od brata, że jedzie z ojcem na S1, postanowiliśmy ruszyć za nimi w pogoń.
No i co tu dużo pisać ;). To nie była przepisowa jazda ;). Wiślanka – 130-140km/h. S1 – 150-190km/h. Ale ojca nie dogoniliśmy :P. Okazało się potem, że w Skoczowie skręcili na S1, ale na Bielsko. My zaś wylądowaliśmy na przejściu granicznym w Cieszynie.
Postanowiliśmy machnąć pętlę, którą zrobiliśmy latem (żeby raz :P) – przez Ostrawę i Chałupki do domu. Z małą modyfikacją obejmującą wizytę w Raciborzu – Ynciol musiał coś zabrać z pracy.
Po Czechach prowadziłem ja. Tam jakoś bardzo się nie wygłupialiśmy, ale setka raczej rzadko z budzików nam znikała. Zresztą znakomita większość tej trasy, to dwupasmówki, więc jak najbardziej prędkości adekwatne były do warunków :).
Gdy dojechaliśmy do Ostrawy, pokierowaliśmy się na autostradę na Brno i odbiliśmy w stronę Bohumina. Tam krótki autostradowy skok po Czeskiej A1, która kiedyś połączy się z naszą A1 i A4, i… już byliśmy w Polsce.
Teraz poprowadził nas Ynciol. I trzeba mu przyznać, że się chłop rozjeździł! Dawał całkiem konkretnie radę i wyprzedzał bez marudzenia. Tempo było bardzo przyjemne – nie za wolne, nie za szybkie, bez brawury :).
No i co tu dużo się rozwodzić… Dotarliśmy do Raciborza, raz zatrzymani przez pociąg, a po wizycie w firmie Ynciola, pogoniliśmy do Rybnika. Tam jeszcze odprowadziliśmy Marcina pod garaż, skąd już rozjechaliśmy się do domów…
Niespodziewanie zrobiło mi się tego dnia całkiem dużo kilometrów – aż 253. Na licznik wskoczyło 28824km, zaś w sezonie przekroczyłem 19 tyś.km… Całkiem konkretny wynik!
I chyba więcej nie będzie ;). Pogoda już chyba ładna w tym roku nie wróci… I tak kopę czasu była dla nas łaskawa.