Tak jak rok temu wyjeżdżając do Doliny Vratnej jesienią, tak i na koniec obecnego sezonu trzeba było postawić solidną kropkę nad „i” jakąś daleką wycieczką.
Pomysł padł na Kletno – tamtejszą knajpę motocyklową. Widziałem już ją na zdjęciach, gdyż podczas mojego pobytu w Anglii Forumowicze nie próżnowali i śmigali w najlepsze, a jednym z punktów docelowych ich wycieczek, było właśnie Kletno.
W zasadzie to wyjazd ustaliliśmy z dnia na dzień – jak zwykle :). Marian zadzwonił do mnie, zapytał, czy gdzieś nie śmigniemy i… tyle ;).
Ponieważ jednak na dzień wyjazdu miałem już zaplanowaną rajzę z Browarem do Bielska, trzeba było jakoś te dwa plany pogodzić. W rezultacie tego do Bielska podjechaliśmy w trzy motocykle, zaś do Kletna już tylko we dwóch – śmigając przez Czechy :).
Spotkaliśmy się na BP za moim blokiem i tuż przed 9:00 rano pojechaliśmy. Ponieważ w nocy spadł deszcz, było cholernie ślisko, więc nie jechaliśmy szybko. Moja łysa opona na to wszystko niezbyt nastrajała do szaleństw ;).
W Bielsku Browar umówiony był z Astarte. Zostawił swego czasu (po majowym wyjeździe na Węgry) śpiwór i karimatę, więc chciał je w końcu odzyskać :).
Astarte, wbrew naszym przypuszczeniom, skulała się na parking katamaranem – z Miklasem i siostrą :). Była bardzo zdziwiona, że w taki ziąb jeszcze śmigamy ;). Choć w zasadzie zimno wcale nie było – jakieś 10 stopni i z wolna wychodziło słoneczko…

Pogwarzyliśmy chwilę i przed 10:30 rozdzieliliśmy się. Browar pomknął do domku, a my z Marianem w stronę Cieszyna, na przejście graniczne, uprzednio tankując pod korki.
Granicę pokonaliśmy bezproblemowo i już po chwili mknęliśmy moją ulubioną jedenastką w stronę Ostravy :). Pogoda zaczęła się robić jak bombon, asfalt wysechł, więc zaczęła się całkiem przyjemna rajza, a z winkli można było czerpać niemałą przyjemność :).
Między Ostravą a Opavą zatrzymaliśmy się w knajpce na śniadanie :).

No i chyba nieźle z nim przesadziliśmy, bowiem ten jeden posiłek wystarczył mi praktycznie na całą resztę dnia ;). W ogóle nie czułem głodu. Nie ma to jak czeski smażony ser :).
Dalej była ciągle jedenastka. Dobry asfalt, słoneczko, zajefajne serpentyny, a na to wszystko pięknie ubarwione w jesienne kolory góry. Pierwszy raz widziałem coś takiego rok temu podczas wypadu do Doliny Vratnej i kurka, to jest coś pięknego… Aż żyć się chce :).
Z jedenastaki zjechaliśmy dopiero w Cervenej Vodzie, kierując się na przejście graniczne w Boboszowie. I po chwili wróciliśmy na nasze ojczyste drogi :).
Dalsza trasa wiodła wąskimi dróżkami, wijącymi się pośród gór, która zaprowadziła nas prosto do Kletna i znajdującej się tam knajpki motocyklowej :).
Podjeżdżając pod nasz docelowy przybytek, nagle z wnętrza wyłonił się jego właściciel, który otworzył nam drzwi, umożliwiając wjechanie motocyklami do środka :).
Zaparkowaliśmy sprzęty na drewnianym, przeznaczonym do tego miejscu i przywitaliśmy się z właścicielem knajpy, jego żoną i przebywającymi w środku gośćmi.

Kawka wylądowała na stoliku, ciepło szybko przywróciło krążenie i można było się miło zrelaksować przed powrotem do domu…
Knajpa urządzona jest fantastycznie. Na ścianach poprzybijane części motocykli lub całe motorowery, kaski, tablice rejestracyjne z różnych części świata, a na podłodze ślady palenia gum z pamiątkowymi tabliczkami. No i ten klimat… Siedzisz sobie przy kawie, a obok stolika stoi zaparkowany motocykl. Świetny pomysł!

Ale czas gonił. Na wieczór byłem umówiony na piwo z kolegą w Gliwicach, więc trzeba się było zwijać. Do domku mieliśmy lekko licząc 250km, a było już po 16:00…
Dosiedliśmy więc naszych TDMek i – uprzednio pożegnawszy się z gospodarzami – wyjechaliśmy z restauracji i ruszyliśmy w drogę do domu.
Początkowo dosyć wolno i mozolnie wydostawaliśmy się z serca gór, ale potem, po dotarciu do Kłodzka, zaczęła się już całkiem dobra droga.
Polecieliśmy na Nysę i zaczęliśmy dmuchać całkiem solidnie, na długich prostych odcinkach.
Gdzieś po drodze zatrzymaliśmy się na tankowanie. Spisałem sobie z licznika Mariana ilość pokonanych kilometrów i obliczyłem spalanie. Wyszło zaledwie 4,4l/100km! Coś fantastycznego! Przy takiej konsumpcji, zasięg realny tego motocykla sięga 450km! Całkiem konkretny dystans…
Prawdziwa jazda zaczęła się jednak dopiero po wjechaniu na autostradę. Chyba to było gdzieś za Niemodlinem, ale nie dam głowy :). Od tego momentu cięliśmy ciągle 160-170km/h (wg. licznika Mariana) a miejscami nawet szybciej :). No i to było coś :). Ciemno już jak w nocy, dwa, a czasem trzy pasy ruchu i jazda!!
Dzięki temu, ani się obejrzeliśmy i już, chwilę po 19:00 byliśmy w Gliwicach. Ponieważ byłem umówiony z kolegą, to postanowiłem nie wracać do domu, tylko zostawić sprzęta na parkingu strzeżonym i przenocować w akademiku :). Marian podprowadził mnie pod najbliższy parking i tam też się rozstaliśmy. A ja, jakieś pół godzinki później, sączyłem zimne piwko w tawernie :).
Pokonaliśmy jakieś 570km. Zmęczenia wielkiego nie czułem, co mnie bardzo cieszy. Była to przecież pierwsza, tak daleka wyprawa na TDMie :). Chrzest bojowy lepiej wypaść nie mógł…