Z uwagi na legendarną już w rodzinie komunię bez komunii, kolidujący z nią terminowo wiosenny zlot forum Hoonda odbył się bez mojego udziału. Z ratunkiem, aby zalepić tę niepowetowaną stratę, przyszedł mi Nazarejski i zaprosił mnie na organizowany przez siebie tydzień później doroczny zjazd w Bieszczadach. I choć impreza ta z założenia nie jest motocyklowa, to opcja zjedzenia kiełbasy z ogniska była, więc narzekać nie zamierzałem 😉 .
Chciałem wyjechać w czwartek 18 maja po pracy, ale niestety przywalili mi telekonferencją w piątek o 9:30. Tyle dobrego, że mogłem odbębnić ją z domu i trwała tylko 1,5h.
Ostatecznie wyjechać musiałem więc w piątek 19 maja, co udało się około 11:30. Mając praktycznie cały dzień, uznałem, że nie ma sensu grzać autostradami i trasę sobie trochę rozbudowałem. Pogoniłem przez Korbielów na Słowację, by powinklować trochę po drodze 584 i dalej po 537 wzdłuż pasma Tatr.
Pierwsza część planu udała się zacnie – kręta dróżka z Zuberca, tj. Kwaczańska Przełęcz, nie zawiodła. Potem miałem trochę korków w Liptowskim Mikułaszu, gdzie zresztą odwaliłem numer. Moment nieuwagi, wzrok nie tam gdzie powinien w chwili, gdy wszyscy zaczęli hamować… W ostatnim momencie wklepałem hamulce, odezwały się ABSy i… przydzwoniłem w samochód przede mną! Uderzenie było dosyć silne, chyba nawet oderwało się tylne koło od asfaltu, ale udało mi się nie wyglebić… Ze staranowanego samochodu wykulał się zblazowany Słowak, popatrzył na swój nielakierowany, czarny zderzak, na którym na szczęście nie było śladu stłuczki, machnął ręką, wsiadł i odjechał. Adrenalina jeszcze długo szumiała mi w uszach i przez następne kilometry grzecznie jechałem w sznurku samochodów, zaraz za tym staranowanym. I dopiero, gdy gdzieś skręcił, odzyskałem nieco animuszu i zacząłem wyprzedzać 😉 .
Droga 537 wzdłuż Tatr niestety zawiodła – liczne remonty i wahadła sprawiły, że nie miałem żadnej przyjemności z jazdy, a wręcz mnie to wymęczyło. Z ulgą zjechałem z niej na drogę 66 i pognałem w stronę Piwnicznej Zdrój (drogami 77 i 68). Asfalty się poprawiły, ruch był znikomy, leciało się elegancko…
Robiłem się głodny, ale jedna nieudana próba zjedzenia czegoś, gdzie niestety nie dało się zapłacić kartą, wyleczyła mnie niemal do końca trasy – leciałem na głodniaka 😉 .
Celem następnym były zakrętasy do Muszyny, czyli droga 971. Będąc w tym rejonie nie można ominąć tego odcinka… Wije się przyjemnie wzdłuż rzeki Poprad i daje naprawdę dużo radochy z jazdy :). Potem wróciłem na Słowację i goniłem drogą 77. Głód jednak był już na tyle kąśliwy, że zjechałem na stację, gdzie opędzlowałem hot-doga z kawą. Było już po 17:00…
Do Polski wróciłem w rejonie Tylawy i dalej grzałem ultra przyjemną drogą 897 wzdłuż granicy przez Komańczę, Cisną aż do Brzegów Górnych. Ten ostatni etap już naprawdę poganiałem, bo miałem trochę dość…
Metą były domki letniskowe w Sękowcu, znajdujące się na totalnym zadupiu przy rzece San. Dotarłem tam po naprawdę ostrej jeździe ok. 19:40.
Zaparkowałem sprzęta obok maszyny Nazarejskiego, a ten chwilę później się pojawił. Zaprowadził mnie pod domek, w którym miałem spać i zapoznał z ekipą. W nanosekundę zapomniałem absolutnie wszystkie imiona i w sumie tak zostało przez następne dni 😉 . Ekipa była w sile wieku – byłem tam jednym z najmłodszych 🙂 .
Ognisko już się działo, Nazar grał na gitarze, biesiadnicy sączyli najróżniejsze trunki… Dostałem kapuśniaku z kociołka, piwo i kiełbasę – nie miałem ze sobą nic, ale Nazar zapewniał mnie przed dojazdem, że nie muszę robić zakupów. Oczywiście starszyzna miała używanie, że bez flaszki przyjechałem, ale honorowo brak przygotowania zwaliłem na Nazara 😉 .
No i co tu dużo pisać. Resztę wieczoru spędziłem w ciekawej atmosferze, przesączonej twardym, męskim humorem, pijąc piwo i gapiąc się w ogień.
Następnego dnia wstałem jakoś przed 8:00. Udało się zjeść na sępa jakieś śniadanie, po czym zaplanowałem sobie niewielką pętelkę objazdową po Biesach. Pierwotnie mieliśmy ganiać razem z Nazarejskim, ale o 9:00 był już po trzech piwach 😉 . A tak serio – choć faktycznie zupkę chmielową wciągał – przeraził go stan tylnej opony w motocyklu po przyjeździe, więc chciał resztki bieżnika zachować na powrót do domu. Musiałem obejść się smakiem lub pojechać sam.
Wyleciałem z ośrodka ok. 9:40. Koniecznie chciałem dokończyć to, co zaczęliśmy z Browarem i Ynciolem w 2010 r., tj. zajechać jak najdalej na cycek Polski, w rejonie Źródeł Sanu.
Przeleciałem przez Stuposiany i Muczne, a w rejonie Tarnawy Niżej gugiel poprowadził mnie pod zakaz jakąś drogą gruntową przez las. Zatrzymałem się, bo chwilę wcześniej wyprzedziłem Straż Graniczną i ta też po chwili do mnie dojechała. Dowiedziałem się, że dalej jechać nie mogę, ale że jest też alternatywna droga przez Tarnawę Wyżną. Dobra nasza, podziękowałem, zawróciłem i pogoniłem wg. wskazówek.
Za Tarnawą Wyżną, gdzieś w rejonie Bukowca, poznałem miejsce, gdzie z chłopakami w przeszłości wymiękliśmy. I ku mojemu zdziwieniu zaledwie 1km dalej dojechałem do parkingu, gdzie droga się kończyła. Zabrakło nam wtedy tak niewiele!
Choć nie. Zostało wiele, bo do Źródeł Sanu z parkingu jest jeszcze dobre 10km, ale można pokonać je tylko z buta. Kolejny więc raz nie udało mi się dotrzeć na „sutek” Polski. Bo – szanujmy się – drepcedesem nie zamierzałem drałować!
Nieco zawiedziony ruszyłem w drogę powrotną. Odpaliłem na pocieszenie kamerkę i nagrałem przejazd szutrówką, która prowadzi do parkingu. Następnie wróciłem do Dwerniczek i skierowałem się na Brzegi Górne, aby wykręcić małą pętelkę. Biegła ona kolejno przez Dołżycę, Bukowiec, Czarną Górę i kończyła się znów w Dwerniczku. Podczas całej tej wycieczki w oczy rzucił mi się tylko mostek, na którym z Browarem i Ynciolem robiliśmy sesję fotograficzną w 2010 r.
Paliwo uzupełniłem w Smolniku, gdzie byliśmy ze zlotem wiosennym w 2020 r., a zakupy machnąłem w Lutowiskach, gdzie mnie jeszcze nie było ;). Chyba…
Do „bazy” wróciłem przed 14:00. Przebrałem się, chwyciłem piwo i rozwaliłem się w hamaku.
Chłopy w tym czasie gotowały biały barszcz w kociołku, co pobudzało ślinianki :). Zresztą nie bezpodstawnie – zupa była genialna i choć kociołek do małych nie należał – zniknęła w całości bardzo szybko.
W międzyczasie do imprezy dołączył jeszcze jedne znajomy Nazara – trzeci motocyklista. Było o czym i z kim pogadać! 😉
W naszych rozmowach dosyć często przewijał się temat punktu widokowego, który miał znajdować się niecały kilometr od „bazy”. Miejsce stało się legendarne, gdyż Nazar przez kilkanaście lat nie poszedł tam ani razu i pomimo perswazji wszelakich i tym razem namówić na spacer się nie dał.
Ja z ciekawości i nudy – poszedłem. Ile można chlać piwo? 😉
Na tę „wyprawę” ruszyła ponad połowa biesiadników. Spacerek był nad wyraz krótki, a punkt widokowy przez dłuższy czas był kwestionowany, czy na pewno nim jest. Wszystkie o nim dyskusje rozdmuchały wyobrażenia, a tu na miejscu spotkaliśmy kilka ławek i widok na pola i pagórki :).
Niemniej, mając zapasy piwa, rozsiedliśmy się na ławeczkach i próbowaliśmy jeszcze telefonicznie ściągnąć do nas Nazara, ale skubaniec się nie dał podejść w żaden sposób.
Wieczorkiem, gdy wróciliśmy do „bazy”, rozrywki toczyły się utartym torem. Machnąłem sobie kiełbasę na ognisku, powylegiwałem jeszcze na hamaku, była gitara, śpiewy, zakłady o kratę piwa, które zawsze Nazar wygrywa i takie tam.
Po prostu męski relaks w czystej postaci, zakrapiany sporą ilością procentów.
W niedzielę od samego rana biesiadnicy czmychali do domów. Zanim wstałem, współlokatora mojego pokoju już nie było.
Z rana oczywiście ogarnęliśmy jakieś śniadanko, trochę porządków, pakowanie i po 8:00 ruszyliśmy w trzy motocykle w drogę powrotną do domu. Było trochę dyskusji, którędy jechać, ale wygrała oczywiście Nowa Dęba i kebab, który wszystkie kebaby ma pod sobą. Dawało nam to również opcję machnięcia Przełęczy Przysłup w Górach Słonnych. Być w Bieszczadach i nie przejechać tej trasy to taki trochę grzech… 😉
Także z Sękowca polecieliśmy na Ustrzyki Dolne, potem na Załóż i odhaczyliśmy ten przyjemny obowiązek, kończąc w Tyrawie Wołoskiej.
Nazar jechał początkowo bardzo ostrożnie i zachowawczo. W pewnym momencie komputer motóra pokazał mi spalanie średnie na poziomie 3,85l/100km, czego nigdy wcześniej nie udało mi się osiągnąć. Lecieliśmy cały czas bocznymi drogami, omijając większe miasta i krajówki.
Przed 11:00 zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu drogi i akurat trafiliśmy na starszego gościa, który objeżdżał swoje zabytkowe motocykle. Najpierw przejechał koło nas na odpicowanym Junaku, a chwilę później na Dnieprze. Zatrzymał się nawet na chwilę koło nas i trochę porozmawialiśmy. Fajnie zakręcony jegomość :).
Ruszywszy w dalszą drogę ominęliśmy Rzeszów przez Łańcut i Sokołów Małopolski, by około 12:30 wylądować na Stacji Circle w Nowej Dębie. Zatankowaliśmy sprzęty (spalanie 4,0/1000km) i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że to tu. Tzn. tam znajdował się legendarny kebab wszechczasów, na który zresztą się udaliśmy.
I co bym tu mógł napisać… Nazar mnie zje ale… Kebab, jak kebab :P. Jadłem niejeden i jakoś nie wybijał się dla mnie w sposób zauważalny ;). Był smaczny, najadłem się, ale na pewno nie ganiałbym do niego 3 razy w tygodniu przez dekadę :P.
Po posiłku, z Nowej Dęby przeskoczyliśmy bocznymi drogami do Połańca, gdzie zapięliśmy DK79. I kółko różańcowe się skończyło. Zaczęły pojawiać się prędkości mało kodeksowe, nawet rozważając je w kategoriach autostradowych. Nie wiedziałem, że skuter, którym jechał Nazar, tyle może jechać! Trzeba było się napracować, aby utrzymać się mu na ogonie… Odechciało mi się nawet odrywać od chłopaków, aby pogonić autostradą, gdyż… jechałbym wolniej ;).
W Koszycach odbiliśmy na południe i drogą 768 przeskoczyliśmy na DK94 w rejonie Brzeska i w ten sposób dotarliśmy w rejon Wieliczki. Tam gdzieś już nastąpiło „lotne” pożegnanie – ja pociągnąłem po A4 na Katowice, a chłopaki, jeden po drugim wyłamali się w swoje strony.
Początkowo chciałem olać płatną autostradę i zjechałem na boczne drogi, aby ominąć bramki. Ale po pierwszej niebezpiecznej akcji na wąskich asfaltach prowadzących przez zadupia, gdy mając na zegarach odpaloną choinkę systemów bezpieczeństwa na milimetry minąłem się z samochodem wyprzedzającym na ślepym zakręcie, zweryfikowałem ten plan. Uznałem, że jestem już zbyt zmęczony i zbyt poganiam, aby pchać się szlakiem koziej dupy. Na wysokości Alwerni przeprosiłem się z autostradą i już bez kombinacji, tudzież przygód, dojechałem ok. 17:00 do domu.