Jesienny Zlot Hoondziarzy odbył się w nieco niefortunnym dla mnie terminie, tj. od piątku 9. do niedzieli 11 września. Niefortunnie, bowiem 12 września ustawiony miałem Męski Wyjazd do Rumunii. Zrobiło się gęsto :).
Z tego tytułu postanowiłem dać Tygryskowi spokój, aby nie kusić losu (i oszczędzać opony :P) i na zlot wybrałem się CBF-ą.
W czwartek przygotowałem sobie wszystko i w piątek urwałem się o 14:00 z pracy. Na motocykl wsiadłem niecałą godzinę później i zapiąłem autostradę A1.
Na zlot jechałem sam – Raphi zagadywał, żeby połączyć siły, ale że chciał startować rano i obrać szlak koziej dupy, nie było na to szans. Pojechał więc z Nazarejskim.
No a ja bez zatrzymania i tankowania zajechałem aż do Zdworza – zlot odbywał się w sprawdzonym ośrodku Relax.
Ponieważ nawigacja poprowadziła mnie inaczej niż rok temu i na końcowym odcinku trasy nie minąłem żadnej stacji, a bak świecił pustkami, przed samym zjazdem do ośrodka zawróciłem i pojechałem zatankować. W tym momencie minąłem jadących z przeciwka Raphiego z Nazarejskim :). Wyjechali z 5h przede mną ;).
Na stacji miło, choć drogo – zrobiłem 352km i motór spalił równo 5l/100km.
Do ośrodka wturlałem się ok. 18:20.
Zajechałam pod domek, rozgościłem się z Raphim w jednym pokoju i już w normalnych ciuchach poszedłem przywitać się z ekipą. Nie było nas zbyt wiele, ale zdecydowanie więcej niż na wiosnę :). Ze starej gwardii, poza już wspomnianymi osobami, był Marek, Goramo, PeterS, Andzia, Rupert, a z bardzo starej – Maniek. Przyjechał swoją wylizaną, czerwoną CBFą. Tak jak była salonowa 10 lat temu, tak zostało – jakby przez tę dekadę stała utopiona w wazelinie ;).
Po 19:00 zabraliśmy się z Markiem za rozpalanie ogniska, ale szło nam to bardzo opornie, z uwagi na mokre drewno.
Walka trwała dobrych 20 minut, ale zakończyła się sukcesem.
Byłem już mocno głodny, więc jako jeden z pierwszych nadziałem kiełbasę na kija i w zapadającym zmierzchu zacząłem smażyć.
Gdzieś mniej więcej o tej porze dane nam było przekonać się, jacy sąsiedzi zawitali do domku obok naszego. Suweren przyjechał rozklekotanym Mercedesem, którego wartość podwajały bezprzewodowe głośniki, które poszły w ruch. Disko z pola leciało na całą okolicę… Dobrze, że nie było ich słychać przy ognisku.
Ok. 20:00 przy palenisku zrobiło się gwarno i pojawili się prawie wszyscy. Rozmowom i śmiechom nie było końca. Piwo lało się strumieniami, tudzież inne samogony przywiezione przez zlotowiczów. Ale nie znalazł się nikt odważny, aby wejść po zmroku do jeziora. Nawet Andzia ;).
Gdy Rupert zaczął modlić się do piwa…
… znak był to, aby kończyć imprezę. Spać poszedłem po 1 w nocy.
Następnego dnia wstałem przed 8:00 i po porannych rytuałach udałem się na obchód ośrodka.
Posprzątałem trochę przy ognisku, odniosłem ławki do ogródka knajpki, co obiecane zostało gospodarzowi ośrodka i ok. 9:00 wróciłem do domku. Zeszła się tam w pewnym momencie silna ekipa i było wesoło.
O 10:00 otwarta została knajpka, więc udaliśmy się na śniadanie. Zdawało się ono być wyrwane, tak jak cały ośrodek, prosto z PRL-u, ale walorów smakowych nie mogłem mu odmówić.
Ponieważ pogoda nie była najlepsza, przez ponad godzinę łaziliśmy i kombinowaliśmy, co ze sobą zrobić. W końcu z marazmu wyrwał nas Nazarejski i wskazał kierunek – smażalnia ryb nad Jeziorem Kikolskim!
Trzeba było przecież coś zjeść, a Nazar nigdy nie odpala silnika na mniej niż 100km ;).
Większość trasy udało nam się pokonać bez deszczu, choć po mokrym asfalcie. Chmury wisiały ciężkie i na dwoje babka wróżyła, co z tego będzie. Przejażdżka nie należała więc do najlepszych, ale alternatywne snucie się po ośrodku do wieczora, przy akompaniamencie bawiącego się od bladego świtu Suwerena z domku obok, stanowiło opcję gorszą ;).
Do celu wycieczki dotarliśmy przed 14:00 i wkrótce później na stół wjechały rybki. I co tu dużo mówić, Nazar zna się na rzeczy – były naprawdę bardzo smaczne.
Droga powrotna odbyła się już w zdecydowanie lepszych warunkach. Kilka kilometrów przed ośrodkiem, ok. 16:00 zahaczyliśmy jeszcze o market, aby zrobić zakupy na wieczór i ranek. W tym miejscu pożegnał się z nami Goramo, który musiał uciekać już do domu.
Na powrót do ośrodka zamieniliśmy się z PeterSem motocyklami. Kupił on zaledwie kilka tygodni wcześniej Horneta i chciał sobie przypomnieć, jak śmiga się CBFą, aby upewnić się, że nie popełnił błędu ;).
Do ośrodka wróciliśmy ok. 16:30 i okazało się, że przebywał tam już od jakiegoś czasu Sarna. Wpadł w odwiedziny.
Bardzo ucieszyliśmy się na jego widok, niemniej musiał on już uciekać do domu. Przybiliśmy więc tylko pionę i tyle go widzieliśmy.
Ok. 17:30 zorganizowałem trochę suchego kartonu i korzystając z resztek żaru udało mi się wskrzesić ognisko bez użycia zapalniczki. Zresztą jej nie miałem ;).
Drugi wieczór przy ogniu był nieco krótszy i bardziej kameralny. Sporo osób pojechało do domów. Nie przeszkodziło nam to jednak w dobrej zabawie.
Imprezę dosyć gwałtownie przerwał dopiero deszcz. Ok. 23:00 zmuszeni byliśmy uciec do domków…
W niedzielę wstałem o 7:00. Na zewnątrz było pochmurno i deszczowo. Szykował się mało przyjemny powrót.
Wciągnąłem śniadanko – tym razem własne, aby nie czekać do 10:00 – i już ok. 8:30 ruszyłem do domu. Sporo osób jeszcze nie wstało, więc pożegnałem się jedynie z tymi, którzy kręcili się wokół naszego domku.
Powrót był lepszy, niż zakładałem. Nie spadła mi na głowę ani jedna kropla :). Do domu dotarłem autostradowo przed 12:00. Spieszyłem się, aby móc spokojnie przygotować się do wyjazdu do Rumunii…
I tyle!
Kolejny zlot przeszedł do historii. Mam nadzieję, że nasza tradycja nie umrze i jeszcze nie raz posiedzimy wspólnie przy cieple ogniska.