Raphi zmienił motocykl. Sprzedał swoją CBF600 i kupił od Goramo Horneta – CB600. Czyli nabył idealny patent na utratę prawa jazdy… 😉
Ugadaliśmy się, że trzeba opić sprzęta i trochę polatać. Raphi przyjechał więc do mnie w piątek 29 kwietnia i wieczorem wykonaliśmy pierwszy punkt programu.
Drugi punkt odbył się dzień później, w sobotę 30 kwietnia. Po śniadaniu wskoczyliśmy na maszyny i pognaliśmy w stronę Czech. Nie ma bowiem raczej lepszego miejsca w okolicy do naginania, niż puste czeskie asfalty.
Jak łatwo się domyślić, postanowiłem pokazać Raphiemu drogę 457. Szybkim skokiem przez Lyski, Racibórz i Głubczyce dotarliśmy do przejścia granicznego w Pomorzowiczkach. I zaczęła się zabawa…
A raczej tytułowy street terror.
Oj… Zdecydowanie jechaliśmy za szybko… I za wściekle.
Szczególnie po początkowej rozgrzewce do Mikolovic. Gdy tylko zaczął się ten gładziutki asfalt, włączyliśmy „hardcore mode”, podczas którego nie raz zrobiło mi się ciepło i raz po raz utwardzałem po kilka klików przednie zawieszenie.
Czego jednak bym nie robił, na tym drabiniastym zawieszeniu Tygrysa nie byłem w stanie dotrzymać kroku Raphiemu.
Uciekał mi i doganiałem go dopiero w rejonach terenów zabudowanych, gdzie znikały z licznika trzycyfrowe liczby.
Zdjęć oczywiście nie robiliśmy – nie było na to czasu, gdy po horyzont wił się przed nami apetyczny, pusty asfalt. Parę ujęć wyciąłem z filmu z kamerki, którą miałem przymocowaną na klacie.
Kilka kodów brązowych i jeden zdjęty ptaszek później wpadliśmy na Przełęcz Lądecką i znaleźliśmy się w Polsce.
Poprowadziłem przez Sienną do Bystrzycy Kłodzkiej i dalej przez Przełęcz Spaloną. Lubię tę trasę – przez ostatnie pół roku zajechałem tu czwarty raz.
Osiągnęliśmy drogę 389 i pojechaliśmy na północ wzdłuż granicy. Mieliśmy się jej cały czas trzymać, ale nie zauważyłem, że gugiel poprowadził nas nieco inaczej. Przypadkiem zapięliśmy więc wąską drogę wzdłuż rzeki Bystrzyca Dusznicka. Tam było trochę nierówno, a asfalt miejscami był zabrudzony, ale leciało mi się tam bardzo dobrze i tym razem to ja włączyłem kamikaze mode i Raphi trochę został z tyłu.
Dojechaliśmy do Dusznik Zdroju i zakotwiczyliśmy w restauracji. Podczas posiłku zgodnie uznaliśmy, że nie możemy jeździć tak ostro, po czym zaplanowaliśmy powrót drogą 457, aby móc znowu poza***lać :D.
Byliśmy jednak blisko Drogi Stu Zakrętów, więc po posiłku zahaczyliśmy jeszcze o Park Narodowy Gór Stołowych. Drogą 387 dojechaliśmy do Ścinawki Średniej, zaliczając po drodze kilka sesji zdjęciowych.
Droga Stu Zakrętów, choć pełna ładnych miejsc, nie ma takich walorów użytkowych, jak czeskie tory wyścigowe, więc opuściliśmy to miejsce i przez Kłodzko, drogami krajowymi, dotarliśmy do Złotego Stoku. Tam przeskoczyliśmy do Czech i mózgi zostawiliśmy w Polsce.
Powtórka z rozrywki – gdyby zatrzymała nas drogówka, jedyną adekwatną karą mogło by być rozstrzelanie ;).
O dziwo Raphi zobaczył w jednym miejscu coś innego, niż zakręt. Spodobało mu się rozłożyste przydrożne drzewo, pod którym też się zatrzymaliśmy. Pod jego koroną była ława ze stolikiem, co czyniło je idealnym miejscem na postój.
Zrobiliśmy tam milion zdjęć, zgodziliśmy się, że jedziemy za szybko, po czym wskoczyliśmy na motóry i… szkoda gadać, wiadomo, poszliśmy pełnym ogniem…
Czechy opuściliśmy za Mikulovem, w rejonie Głuchołazów. Postój po paliwo zrobiliśmy za Prudnikiem. Tam też zamieniliśmy się motocyklami.
Dziwnie jechało mi się Hornetem. Zero szyby, niskie to, małe, zwarte. Ale zakręty robi jak cyrkiel i byłem zaskoczony, jak dobrze radzi sobie z gorszym asfaltem. Naprawdę przyjemna maszyna. Silnik jest bardzo elastyczny, a biegi ma nieprawdopodobnie długie – obroty nigdy się nie kończą…
No i w zasadzie tyle! Przez Głubczyce i Racibórz wróciliśmy do Rybnika, a Raphi po powrocie na swój sprzęt pogonił do domu. Nakręciłem tego dnia ok 450km.
I kolejna wizyta w Kotlinie Kłodzkiej za mną. Tym razem była jednak ciut za szybka. Następnym razem na pewno będziemy mądrzejsi ;). Bardzo w to wierzę!
Śmigało się nieprzyzwoicie soczyście. Do dzisiaj pamiętam niektóre fragmenty jakby wczoraj. Uciekałem Ci trochę dopóki nie pojawiły się agrafki 😉 Taki ze mnie kozak, że co drugą szedłem slajdem na dohamowaniach. To był początek pierwszego sezonu ponownej nauki jazdy bez ABS-u 😉