19 października 2021 r. po raz pierwszy w życiu dane mi było wyjechać z salonu nowym motocyklem. Po kilkunastu latach jazdy CBFą był to już najwyższy czas na zmiany…
Mimo późnej jesieni, wraz z nowym motocyklem otrzymałem potężny zastrzyk motywacji do śmigania i przez miesiąc prawie nie zsiadałem z maszyny…
Już 20 października pojechałem Tygrysem do roboty, a po pracy pogoniłem drogami wojewódzkimi pod Kraków odwiedzić Raphiego.
Ten akurat miał trochę czasu, więc wykulał swoją Czarną Wdowę z garażu i przegnał nas po okolicznych, malowniczych drogach. Zaliczyliśmy punkt widokowy na Jezioro Mucharskie, a potem Przełęcz Przydawki (Kuków – Okrajnik). Musiałem pilnować się, aby nie przekraczać 5 tys. obrotów, gdyż do takiego pułapu producent zalecał kręcić silnik przez pierwsze 800km eksploatacji. Z Raphim nie było to jednak łatwe… 😉
Rozjechaliśmy się do domów w rejonie Jeziora Żywieckiego, skąd wróciłem klasyczną drogą przez Bielsko i Pszczynę.
Przez następne dwa dni jeździłem Tygrysem do pracy, a po robocie kręciłem się po okolicy – w rejonie Raciborza, Odry i wałów przeciwpowodziowych.
24 października wyskoczyłem pierwszy raz w rejon Cieszyna na Przełęcz pod Tułem. Pogoda ciągle sprzyjała, zrobiła się złota polska jesień.
25 października w porannym przymrozku zajechałem do salonu Triumpha na pierwszą wymianę oleju. Potem pognałem do pracy i pękł pierwszy 1000km pokonanych na nowej maszynie. Mogłem od tej pory kręcić też silnik nieco wyżej, do 6 tys. obr. Nie musiałem się też już tak ograniczać w jeździe – do kolejnego serwisu gwarancyjnego miałem 10kkm do zrobienia ;).
27 października nastąpił wielki dzień – swój motocykl odebrał z salonu Ynciol. Udało nam się spotkać w Syrynii i przejechać pierwsze wspólne kilometry. Pozostało czekać nam na Browara, który też zamówił Tigera, ale odbiór jego motocykla niestety przewidziany był dopiero na grudzień.
Pierwsza poważna trasa wypadła mi w sobotę 30 października. Pognałem na przejście graniczne z Czechami w rejonie Krzyżanowic, przebiłem się pod Opawę i tam zapiąłem Czeską Jedenastkę :).
Dawno już jej nie robiłem… Odświeżenie sobie klasy tej drogi na nowym sprzęcie było wręcz obowiązkowe. Tygrysek pokazał pazura, pomimo założonego jeszcze kagańca na obroty.
W rejonie Sobotina opuściłem jedenastkę i skręciłem na Jesenik. A jakże by inaczej? 😀
Na przełęczy było dosyć pusto, więc mogłem trochę przegonić konie po betonie. Dynamiczna jazda w zakrętach okazała się być całkiem przyjemna na tym motocyklu. Oczywiście dawałem sobie rezerwę na brak znajomości motocykla i jesienne temperatury asfaltu, ale do zamknięcia opon wiele mi nie brakło.
Z Jesenika poleciałem drogą 369 na południe i zrobiłem sobie postój przy elektrowniach wiatrowych w Ostružnej.
Kawałek dalej w Brannej skręciłem skrótem w stronę Nowej Morawy, do której prowadzi Przełęcz Płoszczyna. Rejony tamte są rewelacyjne do śmigania – wąskie, dobre asfalty, praktycznie zerowy ruch. Lokalny motocyklowy raj. Są oczywiście lepsze miejsca do jazdy, ale do nich już nie da się dojechać jednego dnia.
Już po polskiej stronie przejechałem przez Stronie Śląskie do Bystrzycy Kłodzkiej, a dalej na Spaloną, by przygraniczną drogą nr 389 zajechać pod Duszniki Zdrój. I tu zdecydowanie warto przyjechać – jest gdzie spuścić ciśnienie, a inne sobie podnieść ;).
Chciałem jeszcze polecieć do Kudowy Zdrój i zaliczyć drogę stu zakrętów w rejonie Błędnych Skał, ale już wymiękłem. Miałem jeszcze grubo ponad 200km do domu…
Zapiąłem DK8 do Kłodzka, a potem DK46 na Nysę. Zatrzymałem się na stacji paliw pod Paczkowem, gdzie opędzlowałem sobie hot-doga w ramach obiadu. Było już po 15:00. Uzupełniłem też paliwo, bo Tygrysek był spragniony. Ale pozytywnie zaskoczył mnie spalaniem – wyszło na poziomie 4,7l/100km.
Powrót do domu był już standardowy – przez Nysę i Prudnik do Laskowic i dalej drogami wojewódzkimi na Racibórz, przez puste pola. Słońce wisiało już nisko i fenomenalnie operowało światło…
Ok. 17:10 odwiedziłem Browara w Suminie, a do domu wróciłem o 18:00. Machnąłem ok. 500km :).
Kolejną grubą trasę zrobiłem… dwa dni później, 1 listopada. Był to poniedziałek, Wszystkich Świętych, a więc dzień wolny od pracy. Cmentarz odwiedziłem w niedzielę, więc mogłem śmigać :).
Postanowiłem zrobić tę drogę stu zakrętów, którą odpuściłem sobie poprzednio. W tym celu w rejon Kotliny Kłodzkiej pojechałem polską stroną, jakimiś absurdalnymi drogami, przez Kuźnię Raciborską, Głogówek i Wyszków Śląski.
Nysę i Jezioro Otmuchowskie objechałem od północy i szlakiem koziej dupy dotarłem do wioski Bardo. Wiedziałem, że mój dziadek był tam na Junaku w latach pięćdziesiątych i miasteczko bardzo mu się podobało. Ja niestety nie mogłem tego powiedzieć – cała wioska i jej drogi były rozkopane. Bez przystanku poleciałem więc dalej do Nowej Rudy. Tam zatankowałem Tygrysa i puściłem się drogą 385 na południe. Wiem, że przebieg drogi stu zakrętów jest trochę inny – coś mi się pochrzaniło przy planowaniu trasy ;). Także poleciałem przez Tłumaczów do Radkowa i dalej do Kudowy Zdrój.
Większość tej drogi nie miała zbyt dobrego asfaltu i nie dało się tam za bardzo poszaleć. Za to na pewnym odcinku zrobiło się przepięknie, gdy już wjechałem w Góry Stołowe. Skalne Bastiony, złote drzewa, cisza i opadające liście tworzyły niezapomniany klimat.
Zatrzymywałem się co chwila i robiłem zdjęcia – z otaczającego mnie lasu i ostańców skalnych emanował spokój. Opadające na asfalt liście i szum wiatru były jedynymi dźwiękami, jakie mnie otaczały. Coś fantastycznego!
Z Kudowy Zdrój postanowiłem przejechać się kawałkiem trasy sprzed dwóch dni, ale w odwrotnym kierunku. Zapiąłem DK8 i przed Dusznikami Zdrój wskoczyłem na drogę 389. Fantastycznie się tam leci aż do Spalonej, a wąski skrót do Bystrzycy Kłodzkiej jest nie mniej ciekawy. Dalej pojechałem do Lądka Zdroju, skąd Przełęczą Lądecką wjechałem do Czech.
I tu nastąpiła prawdziwa uczta. Droga 457. Już pewnie nie raz o niej pisałem, ale powtórzę się. Odcinek do Mikulovic jest prawdziwym rajem. Wąska, przepiękna i pusta droga o dobrej nawierzchni pozwala na prędkości sporo wykraczające poza kodeks… Ciężko się powstrzymać :). I dlatego nie mam z tego odcinka ani jednego zdjęcia… 😉
W Mikulovicach odbiłem na Głuchołazy i zatrzymałem się na stacji za Prudnikiem, aby coś zjeść. Hot-dog z kawą musiały posłużyć mi za cały obiad :).
Reszta trasy (przez Głubczyce, Kietrz i Racibórz) – już bez wodotrysków – skończyła się o 16:30. Kolejny raz machnąłem prawie 500km…
W sobotę 6 listopada wyskoczyłem sobie trochę poganiać i gdy dojeżdżałem do Zbiornika Goczałkowickiego zadzwonił do mnie Raphi, że też wyjeżdża. Ustaliliśmy, że spotkamy się gdzieś na trasie w rejonie Przełęczy Kocierskiej.
Zajechałem do Bielska eskami i zaliczyłem Przełęcz Przegibek, docierając do Międzybrodzia Bialskiego. Stamtąd podjechałem do Porąbki i pojechałem na wąską przełęcz, którą polecił mi gość w salonie Triumpha – Przełęcz Targanicką.
Wisieliśmy z Raphim na telefonie i wydawało się, że na tej przełęczy się spotkamy, ale tak się nie stało. Gdy dotarłem do Targanic okazało się, że Raphi pogonił na przełęcz Kocierską. Ruszyłem więc za nim, a on zawrócił. I wreszcie koło południa udało nam się spotkać.
Dokończyliśmy przełęcz i w rejonie Jeziora Żywieckiego wykombinowaliśmy krótką traskę do pokonania – nie mieliśmy za dużo czasu. I tak naprawdę zrobiliśmy tylko pętelkę wokół Jeziora Międzybrodzkiego, powtarzając przełęcz Targanicką i Kocierską. Niestety odcinek wzdłuż jeziora był rozkopany, szutrowy, więc tam nie było zbyt zabawnie dla Raphiego. Tygryska takie atrakcje nie ruszają ;).
Po 13:00 wylądowaliśmy w Żywcu, opędzlowaliśmy obiad w restauracji i już rozjechaliśmy się do domów. Tu już bez wymyślania – Bielsko , Pszczyna, domek. Pękło ok. 260km.
Pogoda sprzyjała i udało mi się jeszcze 11 listopada walnąć trasę na jakieś 250km.
Odwiedziłem Przełęcz pod Tułem, by potem bokami przez rejon Jastrzębia Zdroju zajechać na wały przeciwpowodziowe nad Odrą. Potem jeszcze duża pętla wokół Rybnika przez Kuźnię Raciborską, Rudy, Pilchowice, Czerwionkę, Bełk. Taka rekreacyjna włóczęga po bocznych, stosunkowo pustych drogach.
Ostatnie jesienne upalanie z 13 listopada pokierowało mnie już na próby terenowe. Zjechałem pod moją chatą na zdemontowane torowisko i przejechałem się kawałek.
Potem próbowałem trochę wygłupów na drogach serwisowych pod autostradą, a na koniec wjechałem na hałdy kopalniane w rejonie Boguszowic.
I w ten sposób w niecały miesiąc nakręciłem ponad 3 tys.km 🙂
Motocykl okazał się bardzo wygodnym i przyjemnym kompanem do jazdy. Silnik sprawia wrażenie bardziej rozedrganego, nerwowego od CBFy, ale jednocześnie jest bardziej spontaniczny, agresywny, „gotowy do ataku”. W CBF jest wrażenie gładkości pracy, ale jednocześnie takiej ciężkości, jakby rozpędzało się okrętowe koło zamachowe. Tiger jest mniej elastyczny w dolnym zakresie obrotów, więc trzeba więcej mieszać biegami i przez to trzyma się go często wyżej, na niższym biegu i to wpływa na dynamikę jazdy. W CBF można zapiąć szósty bieg i zapomnieć o skrzyni biegów – nawet od 40km/h się rozpędzi bez protestów. W Tygrysie 40km/h to minimum na 4 bieg.
Ale nie będę się tu produkował. Fragmenty wyżej opisanych wycieczek i omówienie Tygrysa można znaleźć na zmontowanym filmie:
No i to tyle!
Czekam z wypiekami na wiosnę i jakąś pierwszą poważną wyprawę. Na początku roku 2022 r. kupię kufer centralny, więc w pojedynkę będzie można spokojnie ganiać :).