Jakoś na przełomie 2012 i 2013 roku byliśmy większą paczką znajomych w kinie na filmie „Fastest” – dokumencie opowiadającym o zmaganiach w motocyklowych wyścigach Grand Prix. Film ogólnie rzecz biorąc był genialny i zaszczepił we mnie zainteresowanie wyścigami MotoGP. Także na mocno spóźnionym zapłonie stałem się od sezonu 2013 fanem Valentino Rossiego… 😉
Jak pewnie większości z Was wiadomo, w 2012 roku Rossi miał już 9 tytułów mistrzowskich w kieszeni, był jednym z najstarszych zawodników w stawce, od 2009 roku prawie nic nie wygrywał, więc niemal wszystko wskazywało na to, że jego najlepsze czasy już minęły.
Nie zraziło mnie to jednak, bowiem ostatnie 2 słabsze lata Rossiego większość fanów, łącznie ze mną, zwaliło na jego przejście do ekipy Ducati. Motocykle te po prostu były słabsze od konkurencji, więc powrót Rossiego do Yamahay od sezonu 2013 dawał nadzieję, że Stary Lis jeszcze w MotoGP namiesza :).
Sezon 2013 nie poszedł jednak po mojej myśli. Rossi skończył go na czwartej pozycji. Udało mu się wygrać tylko jeden wyścig…
Niemniej był to i tak progres w stosunku do poprzedniego sezonu, więc z nadzieją oglądałem wszystkie wyścigi w 2014 roku. Tutaj Rossi radził sobie już zdecydowanie lepiej, choć pechowo trafił na nowego, młodego „kosmitę”, który wygrał aż 13 wyścigów sezonu i zdobył drugi z rzędu tytuł mistrza świata. Mowa oczywiście o Marcu Marquezie. Z taką konkurencją nikt nie mógł sobie poradzić, niemniej Rossi skończył ten sezon jako wicemistrz świata. Moc!
I nastał sezon 2015 roku. Marquez od pierwszego wyścigu notował problemy, upadki i spadek formy, zaś Rossi od samego początku prowadził w tabeli generalnej. Z wyścigu na wyścig jego przewaga nad rywalami utrzymywała się na poziomie od kilku do kilkunastu punktów, co zaczęło dawać ogromne nadzieje, że Rossi ma szanse – jako najstarszy zawodnik w stawce – zdobyć mistrzostwo :D.
Taki stan rzeczy sprawił, że zapragnąłem zobaczyć choć jeden wyścig na żywo. A najbliższym od Rybnika torem było Automotodromo Brno w Czechach.
Postanowiłem spróbować zebrać większą ekipę na ten wyjazd. Wspólne jeżdżenie z Ynciolem i Browarem ostatnimi laty umarło całkowicie, więc uznałem, że warto spróbować ich na wyjazd nakręcić. Ynciol, jako zagorzały, wieloletni fan Rossiego, był łatwy do przerobienia, choć jego malutka córeczka musiała znaleźć opiekę. Browar miał kłopot tylko z motocyklem, bo kupił sobie jakiegoś rzęcha, którym bał się pojechać dalej niż do Biedronki, po ostatniej naszej wyprawie na tor w Radomiu.
Wszystkie przeszkody jednak udało się pokonać. Ynciolowi udało się załatwić opiekę nad córką, Browar pożyczył CBF600 od mojej kuzynki, więc mogliśmy jechać :). Kupiliśmy bilety na zieloną trawkę i… wsio!
MotoGP w Brnie! 😀
Z uwagi na ograniczenia czasowe każdego z nas, mogliśmy pojechać tylko na niedzielny wyścig w dniu 16 sierpnia. Start wyścigu o 14:00 dawał nam spory zapas czasu na dojazd, niemniej umówiliśmy się na stacji benzynowej w centrum Rybnika już o 7:00 rano.
My z Moniką pojawiliśmy się na miejscu punktualnie. Czekając na resztę odczytaliśmy napisany kwadrans wcześniej sms od Browara, w którym radośnie donosił, że właśnie się obudził :P. Pierwszy spóźnialski.
Browar jednak stanął na wysokości zadania i pojawił się o 7:05. Musiał co prawda zjeść śniadanie na stacji, ale i tak szacun! 😉
Yncioli jakoś jednak nie było. Gdy zaczynałem myśleć o rozbiciu namiotu – wreszcie przyjechali! O 7:30 :P.
Napalony jak ping pong ubrałem się w zbroję i po szybkim przywitaniu ze spóźnialskimi chciałem ruszać… Ale nie. Ynciol zapomniał dowodu rejestracyjnego i musiał wrócić do domu… Wrrrrrrrrrrrr!
Tak naprawdę wyruszyliśmy więc dopiero o 7:45. Do Brna mieliśmy ok. 250km po autostradach, więc była nadzieja, że dojedziemy w nieco ponad 2h.
Po drodze niestety nieco pobłądziliśmy. Nie mieliśmy GPSa, więc jechaliśmy z pamięci i nie udało się trafić bez pudła :P. Mała ilość stacji benzynowych w Czechach też sprawiła, że suchy bak Ynciola zmusił nas do wolnej jazdy i specjalnego szukania paliwa.
Niemniej o 10:45 wylądowaliśmy na parkingu pod torem w Brnie, do którego zaprowadziły nas całe sznury motocyklistów i szpalery radiowozów. Naprawdę organizacja wyścigu była na najwyższym poziomie.
Zaparkowaliśmy motocykle, przebraliśmy się w lekkie ubrania i poszliśmy w stronę bramy głównej toru. Tam Browar musiał stanąć w ogromnej kolejce, gdyż jako jedyny nie miał biletu. A gdy już go kupił, przyszło nam obejść calutki tor wokół, gdyż upatrzona przez nas na mapce miejscówka, znajdowała się po drugiej stronie obiektu.
No, spacerek był długi. Ludzi jak mrówek. I już po drodze widzieliśmy końcówkę wyścigu Moto3.
W fajnych lokalizacjach na trawie ludzi było tyle, że nie dało się usiąść. Oczywiście poprzez fajne lokalizacje rozumiem takie, gdzie był ekran (telebim) i jednocześnie widok na jakieś zakręty.
Wędrówka i szukanie przyzwoitego miejsca zajęła nam blisko godzinę. Usiedliśmy więc sobie na szczycie skarpy, z której widać było 3 zakręty i spory kawał prostej dopiero około 12:00 – akurat przed wyścigiem Moto2.
Browar z Ynciolem skombinowali piwo, a my oglądaliśmy co dzieje się na torze. Wyścig niespecjalnie mnie akurat interesował, gdyż nie kibicuję nikomu z Moto2, ale był to jakiś przedsmak tego, co nas czekało :).
W okolicy połowy wyścigu Moto2, widząc jak gigantyczne są kolejki do namiotów z jedzeniem, ustawiliśmy się do jednej z nich z Moniką, aby zjeść coś jeszcze przed wyścigiem MotoGP. Myślałem, że zapas czasu jest aż nadto duży, ale kolejka jakoś nie chciała iść do przodu… W rezultacie do ekipy wróciliśmy dopiero na kilka minut przed wyścigiem MotoGP, niosąc dla wszystkich najdroższe na ziemi hamburgery. Staliśmy w kolejce dobrych 40 minut…
I wreszcie nastała godzina 14:00. Rossi starował z trzeciej pozycji, Marquez z drugiej, a znienawidzony przez nas Lorenzo, który w klasyfikacji generalnej był najbliżej Rossiego, startował z Pole Position…
I start!!
Emocje w kosmosie i od razu lipa. Rossi spadł na piątą pozycję, pozostali dwaj zawodnicy utrzymali się przy startowym porządku…
2 lub 3 kółka dalej na szczęście Rossiemu udało się odrobić straty i będąc trzeci rozpoczął pogoń za uciekającą pierwszą dwójką.
I…
Tak zostało do końca wyścigu!
Z okrążenia na okrążenie stawka pierwszej trójki rozjeżdżała się między sobą na coraz większym dystansie, a pozostała grupa była dla nas mało znaczącą masą, w której nota bene też niewiele się działo.
Co niespełna 2 minuty wszyscy przewalali się przez nasze zakręty, a resztę śledziliśmy na malutkim telebimie. Nie działo się praktycznie nic. Prawie nikt się nie wyprzedzał, była tylko jednak gleba, której z naszego sektora prawie nie było widać (poza tumanem kurzu), wszyscy jechali jakoś tak grzecznie, bez wyrazu, jakby to nie był wyścig.
Tylko Pedrosa dzielnie walczył o piątą lokatę, próbując wyprzedzić zawodnika na Ducati i pod koniec wyścigu mu się to udało. Walka ta była jedyną ozdobą wyścigu.
Na początku Browar podniecał się co każde okrążenie, że Rossi jest coraz bliżej prowadzącej dwójki i próbował nieco nas rozruszać, ale nawet jego optymizm w połowie wyścigu osłabł.
I po ok. 43 minutach liderzy wyścigu wjechali na metę w takim samym porządku, w jakim stali na linii startu…
Normalnie pech wszech czasów…
Oglądałem wszystkie wyścigi sezonu i wszystkie były w jakiś sposób pasjonujące. A to Marquez się wyglebił, a to Rossi wygrał przejeżdżając przez szuter, a to deszcz sprawił, że wyścigi były ruletką… Każdy jeden wyścig tego sezonu był ciekawszy, niż ten, na który się wybraliśmy…
Kolejnym rozczarowaniem była wygrana Lorenzo, który tym samym zjadł całą przewagę punktową Rossiego i zrównał się z nim w klasyfikacji generalnej. Lorenzo mając jednak więcej zwycięstw na koncie w sezonie, stał się liderem. Także pojechaliśmy oglądać triumf zmierzłego kolesia, którego nikt z nas nie trawi ;).
A wisienką na torcie goryczy był fakt, że 10 metrów za naszymi plecami był niczym nieosłonięty, ażurowy płot toru, za którym dziesiątki ludzi, siedząc na przyniesionych krzesełkach, zobaczyły praktycznie tyle samo co my – tylko, że za darmo. Nas bilety kosztowały ok. 400zł od łebka…
No cóż, samo życie. Teraz już wiem, że jeśli wybiorę się za rok na MotoGP do Brna, to nie wydam na bilet ani złotówki ;).
Nie czekaliśmy na ceremonię wręczenia pucharów. Nie chciało nam się oglądać uradowanej mordy Lorenzo. Ruszyliśmy jak lemingi z tłumem wokół toru, aby wydostać się na parking.
Ludzi naprawdę były nieprzebrane tłumy. Po drodze śmialiśmy się z własnego pecha, aby poprawić sobie humory ;).
Na parkingu już nie było większości motocykli.
Szybko przebraliśmy się w motozbroje i zaczęliśmy przepychać w stronę wyjazdu. Tam miałem mały problem, gdyż służby porządkowe sprawdzały każdy wyjeżdżający motocykl, na podstawie wręczonych nam wcześniej tasiemek identyfikacyjnych. Tasiemka na motocyklu musiała być taka sama jak u kierowcy. Ja nie do końca ogarnąłem istotę tych tasiemek, więc przed wyjazdem swoje wyrzuciłem :P. Musiałem więc wylegitymować się i pokazać dowód rejestracyjny, aby udowodnić, że jadę swoim motocyklem. Brawo dla organizatorów!
I potem już czekał nas tylko powrót do domu. Tutaj z niewiadomych powodów musieliśmy przepchnąć się w ogromnym korku przez przedmieścia Brna – dwa kolejne zjazdy na autostradę był zablokowane przez radiowozy. W końcu jednak udało się wskoczyć na szybką drogę i po swoich śladach wróciliśmy do Rybnika. Dojechaliśmy przed 19:00.
W sumie przejechaliśmy 528km. Na szafie CBFy po powrocie było 125333km.
Podsumowując?
Najbardziej cieszyłem się, że wreszcie, po tak długim czasie, udało nam się wyskoczyć na motocyklach gdzieś dalej w starym składzie. Mam nadzieję, że jeszcze jakaś okazja ku temu się trafi 🙂
Co do MotoGP… Jakoś nie poczułem tego klimatu. Myślałem, że zobaczenie tego na żywo wywrze na mnie większe wrażenie. Może to ten nudny wyścig jest winien. Niemniej dużo większych emocji doznawałem oglądając to wszystko w telewizji.
Osłodą niewątpliwie był fakt, że zobaczyłem na żywo – chociaż z daleka – prawdziwą legendę MotoGP w akcji :).
Powiem więcej. Valentino Rossi do mnie pomachał! 😛