Na Rysy chciałem wejść od końca 4 klasy liceum. W okolicach matury próbowałem się dogadać z dwoma kolegami, aby zrobić taki jednodniowy wypad – wstać bladym świtem, pojechać w Tatry, wejść na Rysy, zejść i wrócić do Rybnika.
Plan jednak nie wypalił i odkładany był z roku na rok… I tak minęło 12 lat ;).
Ale w końcu postanowiłem się sprężyć i temat ruszyć. Lata lecą, człowiek nie młodnieje, czasu wolnego coraz mniej i w końcu okazałoby się, że już nigdy tam nie wejdę.
Z uwagi na wspomniany brak czasu – również na jazdę motocyklem – uznałem, że trzeba w Tatry pojechać CBFą.
Udało nam się z Moniką wygospodarować wolność w sobotę 8 sierpnia. Pobudkę ustawiliśmy na 4:00 rano, a wieczorem w piątek przygotowaliśmy wszystko co nam było potrzebne – przywiozłem motocykl pod dom Moniki oraz spakowaliśmy do kufrów ciuchy do przebrania i prowiant.
Rano, po toalecie porannej, przygotowaliśmy trochę kawy do termosu, wrzuciliśmy wszystkie zabawki na motocykl i o 5:00 byliśmy gotowi do drogi :).
Trasę obrałem dosyć pokręconą, ale bezpłatną. Pojechaliśmy przez Żory na Skoczów, potem S1 na Bielsko-Białą i S69 na Żywiec (tutaj oddany został kilka dni wcześniej nowy odcinek S69, więc wreszcie nie musieliśmy jechać starą, dziurawą, zakorkowaną drogą). Z Żywca pojechaliśmy w stronę suchej Beskidzkie drogą 946, ale odbiliśmy w stronę Zawoi (oczywiście z błądzeniem, bo skręt na Zawoję nie jest w ogóle oznakowany). Z Zawoi drogą 957 dojechaliśmy do Czarnego Dunajca. Końcówka trasy już odbyła się zupełnie bocznymi drogami – przez Ratułów do Poronina, skąd już drogami 960 i 961 dotarliśmy na Łysą Polanę.
Na miejscu przed drogą dojazdową do Palenicy Białczańskiej stał i blokował drogę samochód z jakimś strażnikiem i zawracał wszystkich, którzy chcieli wjechać na parking. Już się wkurzałem, że będziemy mieć kłopot, ale tutaj wygraliśmy na tym, że przyjechaliśmy motocyklem. Gość zawracał samochody, bo parking był pełny… Ale na motocykl zawsze znajdzie się miejsce i nas przepuścił :).
Na miejscu wylądowaliśmy o 8:00 rano. Godzinę później niż planowaliśmy… Niestety źle oszacowałem czas przejazdu i mimo, że CBF dostała wycisk na szybkich odcinkach, nie udało nam się zmieścić w grafiku ;).
Po przyjechaniu z kufrów wyleciały plecaki i lekkie ciuchy, więc można było upchnąć tam motocyklowe zbroje – kaski do topka, a buty, kurtki i spodnie do kufrów bocznych.
I ruszyliśmy na szlak :).
Oj, chyba ostatni raz wędrowałem na Morskie Oko kilkanaście lat wcześniej. Fajnie było sobie przypomnieć tę trasę, choć poza Wodogrzmotami Mickiewicza i dobrym widokiem na Tatry nie ma tam nic ekscytującego – ot spacerek po asfalcie :).
Do Morskiego Oka dotarliśmy przed 10:00 i tam zrobiliśmy sobie odpoczynek. Rozgościliśmy się na ładnym kamieniu przy samej wodzie i wciągnęliśmy sobie drugie śniadanko z kawą z termosu. Pogoda była cudna, woda kryształowa i lodowato zimna. I choć może nie jest to do końca legalne – zanurzyliśmy sobie w niej stopy :P. Bajka!
Z Morskiego Oka czekało nas krótkie podejście nad Czarny Staw.
Ruszyliśmy więc w drogę wokół Morskiego Oka i po jego przeciwnej stronie (w odniesieniu do schroniska) zaczęliśmy wspinaczkę. Narzuciliśmy sobie dosyć mordercze tempo i sapiąc jak wieloryby dotarliśmy na miejsce o 10:40. Już zacząłem czuć, że nie mam 20 lat, a ostatnie 2 lata siedzenia na dupie w Siedlcach i łojenie wieczorami browarów nie pomogło mojej kondycji ;). Monika biegając codziennie na orbitreku wytrzymałość sobie wypracowała, a ja poszedłem na szlak zupełnie bez żadnego przygotowania…
Po kilkuminutowym odpoczynku ruszyliśmy w dziewiczy dla mnie szlak. Nad Czarnym Stawem byłem już kilka razy w życiu, ale dalej nigdy jeszcze nie poszedłem…
Początkowo szlak prowadził wzdłuż jeziora, bliźniaczo do wcześniej pokonanego odcinka nad Morskim Okiem.
Potem jednak odbił w górę w stronę Rysów i zaczęła się wspinaczka…
Pierwszą atrakcją była czapa śnieżna, która rozpuszczając się od dołu utworzyła fajną grotę. Zboczyliśmy więc nieco ze szlaku, aby sobie ją spenetrować. Przyjemnie chłodno w niej było, a Monikowy atak śnieżką, to chyba też był mój życiowy pierwszy raz… W sierpniu ;).
Pod tą grotą śnieżną pierwszy raz spotkaliśmy młodą parę, która przewijała się później nam na szlaku przez całą wycieczkę. Zazwyczaj robili sobie dłuższe postoje, a potem szli szybszym tempem, więc wyprzedzaliśmy ich, gdy oni odpoczywali, a potem oni nas, gdy wlekliśmy się pod górkę ;).
A za nami coraz niżej Czarny Staw…
Potem Czarny Staw i Morskie Oko jednocześnie… Piękny widok, piękna pogoda!
Czego nie mogę pominąć, to fakt, że na szczyt lazła cała pielgrzymka ludzi. Wyglądało to jak kolejka po mięso za PRLu, tylko w pionie… Istna masakra… A gdy na szlaku wyprzedził nas niewidomy prowadzony przez przewodnika, to już całkiem zwątpiłem :].
No i co tu dużo gadać, szybko zacząłem puchnąć. Monika coraz częściej uciekała mi, a ja, sapiąc jak lokomotywa, ledwo żywy właziłem tam, gdzie na mnie czekała.
Problemem naszym był też wzięty na szlak za mały zapas wody. Przeczytałem, że po drodze są punkty, gdzie można czerpać wodę źródlaną, więc mieliśmy ze sobą bidon mieszczący pół litra i butelkę 1,75l. Kawa padła dużo wcześniej, więc na dwie osoby mieliśmy tylko 2l wody :). A punkty czerpalne – owszem – były, ale na odcinku asfaltowym do Morskiego Oka… Nie muszę chyba mówić, że pociliśmy jak dzikie świnie, więc powinniśmy mieć ze 4l na łebka…. Duży błąd!
W pewnym momencie na szlaku pojawiły się łańcuchy i tam zaczęła się prawdziwa zabawa.
I nie chodzi mi tutaj o ciekawe wspinanie (choć było to też urozmaicenie), a o… korki. Korki z ludzi ;). Z pojedynczej bowiem linii łańcuchów korzystały tam zarówno potoki ludzi wchodzących jak i schodzących ze szczytu. Także jak gramoliła się w górę grupka 4-6 osób, to czasem kilka łańcuchów pod rząd było zablokowanych dla osób schodzących. I na odwrót. Nie raz czekaliśmy aż z góry zejdzie grupa ludzi, aby zwolniły się dla nas łańcuchy do wspinania…
Ja, mimo zmęczenia, byłem niecierpliwy i często drapałem się bokiem, nie używając łańcuchów. Ale mimo to i tak cały czas Monika musiała na mnie czekać ;).
W pewnym momencie, jak już umarłem trzy razy ze zmęczenia, wydrapaliśmy się wreszcie na grań. Jednoczesny widok na naszą i słowacką stronę Tatr był czymś niesamowicie pięknym i niezwykle przez mnie już wyczekiwanym ;). Ległem więc sobie na grani na plecach i spokojnie umierałem czwarty raz :).
Ostatni odcinek był już bardzo prosty i dosyć widowiskowy. Trzeba było przejść granią ze 30 metrów, mając w obu kierunkach lufę kilkuset metrów przepaści, by potem zaatakować bardzo krótki, ostatni odcinek do szczytu.
Udało się! Ok. 14:00 zdobyliśmy polskie Rysy! 🙂
Nadmienię, że okres końca lipca i początku sierpnia był czasem, w którym Polskę nawiedziły nieprawdopodobne upały. Temperatury sięgały 42 stopni. I choć trochę obawialiśmy się, że będzie nam za gorąco, to od samego początku, aż do końca pogodę i temperaturę mieliśmy idealną. Rano, przy parkingu jeszcze upał nie doskwierał, a potem z każdą godziną byliśmy coraz wyżej i słońce nam zupełnie nie doskwierało. Na szczycie też było bardzo przyjemnie – nie za zimno, nie za gorąco… Trafiliśmy z pogodą w punkt! 🙂
Oczywiście na szczycie zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową, choć jak patrzę z perspektywy czasu – za małą ;). No, ale jakieś dowody zdobycia szczytu mamy…
Dosyć szybko ruszyliśmy w drogę powrotną. Mieliśmy przed sobą długą drogę w dół i jeszcze 200km do pokonania motocyklem.
I tutaj już było dla mnie mniej przyjemnie. Praktycznie na samym początku zejścia skończyła nam się woda, a mnie dosyć szybko zaczęło wysiadać lewe kolano. Na wyprostowanej nodze nie czułem żadnych dolegliwości, ale zginanie i amortyzowanie całego ciężaru ciała, gdy prawa noga wędrowała do przodu i w dół – to już był coraz intensywniejszy, ostry ból.
Jeszcze na początku było dosyć bezproblemowo, bo schodziło się na łańcuchach, tyłem do kierunku zejścia. Ale jak łańcuchy się skończyły i zejście już zależało tylko od nóg, to zaczęły się problemy. Im niżej, tym bolało bardziej, a ja szedłem coraz wolniej. Rekompensatą były przecudne widoki – w drodze na szczyt mniej się na nie zwracało uwagę, bo były za plecami. Tutaj panorama Tatr była przed oczami cały czas :).
W okolicy czapy śnieżnej już wędrowałem obciążając tylko drugie kolano – wyprostowana lewa noga do przodu i w dół, prawa dołącza i znowu lewa w dół. Półkroki. Dwa razy więcej roboty, dwa razy wolniej… I to nieprawdopodobne pragnienie!
Gdy wreszcie po 16:00 dowlekliśmy się nad Czarny Staw, stwierdziłem, że olewam system – albo wypiję pół wody ze stawu, albo nie idę dalej. Nie było za bardzo innej opcji, odwodnienie organizmu już dawało nam w kość… Nabraliśmy więc wody ze stawu do butelki i bidonu na dalszą drogę, a na miejscu wyżłopałem spokojnie z półtora litra… Monika była troszkę ostrożniejsza, ale też nie czekała z dojściem do schroniska, aby się czegoś napić :).
Dalsza droga wokół Czarnego Stawu była dla mnie mniejszą udręką, gdyż trasa biegła w miarę płasko, a przy takim chodzeniu kolano mi prawie nie doskwierało. Schody zaczęły się przy zejściu do Morskiego Oka, gdzie znowu się wlokłem jak żółw.
Gdy dotarliśmy do schroniska pod Morskim Okiem, było znacznie później, niż nasz grafik przewidywał – po 18:00. Nie robiliśmy więc dłuższego postoju – kupiliśmy sobie tylko w schronisku na ostatni etap butelkę wody i litr coli – aby też coś energetycznego spożyć :). No i – twardo, nie patrząc na śmigające bryczki – poszliśmy asfaltówką w stronę Palenicy. Na płaskim asfalcie kolano dawało radę, więc wędrowaliśmy dosyć szybko. Jedynym spowolnieniem były skróty asfaltowych serpentyn idące przez las, gdzie musiałem wracać do swojego pół-krokowego trybu chodzenia :P.
Tam też któryś raz z rzędu wyprzedziła nas wspomniana wcześniej para. Dziewczyna szła na sztywnej nodze – jej również wysiadło kolano, tak samo jak mnie ;).
Do motocykla – umordowani – doczłapaliśmy tuż przed 20:00. Mój układ chodzenia był zamordowany, byłem absolutnie wyzuty z życia, a kolano i na płaskim asfalcie pod koniec zaczęło boleć…
Na parkingu pomachała do nas – wyjeżdżająca na TDMce – znajoma parka ze szlaku :). Taki dziwny zbieg okoliczności, że nasi „znajomi” ze szlaku też byli motocyklistami…
Przebraliśmy się w motozbroje i po ok. pięciu minutach prób wejścia na motocykl, a potem próbach podniesienia go do pionu (wyprostowanie go to znowu lewe kolano :P), ruszyliśmy do domu.
Trasa powrotna początkowo była nerwowa, gdyż miałem mało paliwa w baku, a w rejonie Tatr ciężko było o stację. Nie chciałem się pchać do Zakopanego, a jadąc po swoich śladach z poranka, długo żadnej stacji nie mogliśmy trafić.
Gdy wreszcie zatankowaliśmy, pognaliśmy tą samą drogą co rano do domu. Z tym wyjątkiem, że pod Żywcem pobłądziłem, bo oddanie nowej drogi S69 nie poszło drogowcom w parze z przerobieniem oznakowania i jakoś tak wyrzuciło nas na starą krajówkę w stronę Bielska.
Pod dom zajechaliśmy dopiero przed północą – ok. 23:30. Wymordowani, obolali, ale bardzo zadowoleni :). Pogoda piękna, widoki cudowne, całkiem fajna przejażdżka na moto, no i Rysy zdobyte!
Po powrocie na szafie motóra było 124795km.
Pokonaliśmy:
– motocyklem: 462km w 6,5h,
– piechotą: w poziomie 24km, w pionie 1,5km, w czasie 12h.
No i weszliśmy na wysokość 2499 m.n.p.m.
Fajnie jak na jeden dzień! 😀