Od lat chciałem wybrać się do jakiegoś parku linowego, aby nieco się pogimnastykować i pobawić. A że Monice pomysł się podobał, to pozostało nam tylko wyjazd zorganizować. I oczywiście połączyć go z motocyklami ;).
Udało nam się wygospodarować wolną sobotę 27 września, choć (z zapomnianych już przeze mnie przyczyn) nie wystartowaliśmy w trasę wcześnie rano, a dopiero w okolicy południa. Wrzuciliśmy do kufra CBFy ciuchy na przebranie i wio!
Celem naszym był Złoty Stok, w którym znajduje się Leśny Park Przygody „Skalisko”. Dla Moniki była to pierwsza tak daleka trasa na swoim motocyklu, więc wyjazdem była dosyć podekscytowana.
Pojechaliśmy klasyczną drogą, jak do Kletna. Czyli przez Racibórz, Kietrz, Głubczyce i w Laskowicach skręciliśmy na drogę krajową w stronę Nysy. Tam też ok. 14:00 uzupełniliśmy paliwo w motocyklach, a pół godziny później wylądowaliśmy w Złotym Stoku. Monika spisała się na medal, jechała bardzo pewnie i ładnie :).
Na miejscu przebraliśmy się w cywilne ciuchy, motozbroje zostawiliśmy pod opieką pracowników parku, wykupiliśmy najbardziej wypasiony bilet i udaliśmy się na szkolenie.
Tam uzbroili nas w szelki bezpieczeństwa wyposażone w podwójne linki z karabińczykami oraz trzeci uchwyt z rolkami do tyrolek.
Szkolenie było krótkie i bezpośrednio po nim puścili nas na tor przeszkód. Bez żadnego przewodnika, hulaj dusza, piekła nie ma! 🙂
Zabawa w parku okazała się przednia. Ludzi za wielu nie było na trasie, więc nikt nas specjalnie nie spowalniał i mogliśmy pokonywać przeszkody w swoim tempie.
Wysokość, na której konstrukcja parku jest zabudowana, w uprzężach jakoś nie robiła na mnie wrażenia. Ba! Nie robiła wrażenia też na Monice, która deklaruje, że ma lęk wysokości :).
Na wszystkich tyrolkach, kładkach, drabinkach, siatkach bawiliśmy się bez strachu i stresu.
Ot, taki większy plac zabaw. Niemniej to był naprawdę bardzo miło spędzony czas :).
Wisienką na torcie były tyrolki na końcu trasy. Było ich kilka – chyba cztery. Przecinały cały kamieniołom i pierwsza z nich – ze stacji początkowej – wyglądała, że znika w lesie. Czadowy widok i czadowa przejażdżka.
Rolki w uprzęży tylko tak głośno hałasowały, że aż w uszach dzwoniło. Trzeba też było uważać, bo człowiek przy zjeździe kręcił się w różnych kierunkach na uprzęży i w jednym momencie, gdy zrobiłem nieostrożny ruch, pędząca lina otarła mi się o ucho i… zdecydowanie nie było to nic przyjemnego ;).
Z ostatniej tyrolki zeszliśmy ok. 17:00. Naładowani pozytywnymi wibracjami wsiedliśmy na motocykle i puściliśmy się w drogę do domu. Gdy byliśmy pod Paczkowem zauważyłem zjazd na Javornik i czeską stronę. Jest tam ta przepiękna, kręta droga nr 44 na Jesenik. Zapytałem Monikę, czy chciałaby ją zobaczyć i – choć nie do końca z przekonaniem – wyraziła chęć. Robił się powoli wieczór, niemniej ciągle pogoda dopisywała.
Pojechaliśmy. Przekroczyliśmy granicę i puściliśmy się po winklach drogi 44 aż do wioski Kouty nad Desnou, gdzie zawróciliśmy i pognaliśmy winklami znowu w górę. Monika cięła po zakrętach dzielnie – aż miło było w lusterku popatrzeć :).
Na szczycie przełęczy zatrzymałem się, a gdy Monika do mnie dojechała i się zatrzymała, niestety trafiła nogą na dziurę i bum. Moplik położył się na prawej burcie, a Monia wywinęła fikołka. Na szczęście obyło się bez strat w ludziach i sprzęcie – jedynie wydech trochę się podrapał, ale w CB500 jest on tak paskudny, że nie pogorszyło mu się ;).
Po tej rundce honorowej przez winkle, obraliśmy już kierunek do domu. Wracaliśmy czeską stroną, ale już do końca nie pamiętam jak. Wiem, że granicę z Polską przekraczaliśmy już po zmroku, że jechaliśmy po ciemku, w pojawiającej się lekkiej mgle i ujmującym chłodzie. Byliśmy już pod koniec mocno zmęczeni, szczególnie Monika. Ale uradziło dziewczę, bezpiecznie wróciliśmy do Rybnika po przejechaniu ok. 380km.
I tyle! Wizytę w parku linowym polecam. Świetna zabawa. A najlepiej się tam wybrać motocyklem. Połączyć przyjemne z przyjemnym ;).