Tekst: Monika
Wprowadzenie
Misja Kletno i CBF 1000 po raz pierwszy, czyli jak „plecak” poznał co to prawdziwa jazda :).
Taaakkk, tym razem to będzie opowieść z punktu widzenia pasażera, a nie kierowcy CBF 1000. W dodatku pasażera, który najdłużej dotychczas dosiadał cruisera i poza prędkością nie zaznał prawdziwego winklowania, a może nawet prawdziwej jazdy? Bez obrazy Easy Riderzy! Widocznie urodziłam się by jeździć mniej dostojnie ;), aczkolwiek jazda motocyklem w każdej postaci sprawia mi fun i chętnie wsiadam na każdą maszynę.
Wracając do CBF… Ostrzegam – będę się podniecać! Gdyż, albowiem, ponieważ doświadczenie z tymże motocyklem utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że KOCHAM ten sport!
Zbyha już znacie i jego liczne przygody, a więc nie muszę się rozpisywać na temat tego z jak doświadczonym kierowcą przyszło mi podróżować. Sama po pierwszych jazdach ze Zbyhem na Buni – tak sobie pozwoliłam ochrzcić CBF (czy to się komuś podoba czy nie :P), wiedziałam, że nie ważne gdzie i kiedy, a będzie grubo! Dokładnie to moja przygoda z CBF1000 zaczęła się od kilku przebieżek po okolicznych miastach i wioskach i to w zupełności wystarczyło żebym dostawała trzęsiawki na myśl o każdej kolejnej. Dlatego też Zbyhu wymyślił, że trzeba zrobić coś większego (nie wiedział jednak wtedy, że apetyt urośnie w miarę jedzenia, ale o tym potem ;)), a że nadchodził długi weekend majowy – no to jak nie skorzystać?! Ogólnie plan wyjazdu miał określony cel – Kletno – i że jedziemy przez Czechy. Reszta rodziła się na bieżąco.
Aż wybiła godzina „W” – 1 maja…
Czwartek, 1.05.2014 r.
Wiedzieliśmy, że mamy 3 dni, milion pomysłów i niepewną pogodę. Cóż pozostawało – spakowaliśmy kufry i w drogę – co będzie to będzie! 🙂 Start – Rybnik, godzina w przybliżeniu 10:00, kierunek – przejście graniczne w Pietraszynie. Właściwie do samych Czech to poza krajobrazem nic mnie nie zachwyciło – nasze Polskie pola rzepakowe w połączeniu z ukształtowaniem terenu tworzą malowniczy obraz, aż błogo się robi człowiekowi na duchu :). Natomiast po przekroczeniu granicy moją uwagę i pełen zachwyt przez pierwsze kilkanaście kilometrów zbierał… asfalt!
Można? Można!
Nawet w najmniejszej wiosce sunęliśmy jak po tafli lodu. Mogłam swobodnie siedzieć, rozluźnić się i czerpać przyjemność z jazdy, a nawet kręcić filmiki z pozycji pasażera nie martwiąc się, że wystrzelę jak z katapulty na najbliższej dziurze. Co za ulga dla nadgarstków, mięśni ramion i ud! Na naszych drogach miejscami to przykurczów można dostać albo kręgi powybijać…
No ale jedziemy dalej :).
Pierwsze winklowanie po czeskiej stronie i centralka ryje asfalt. Oj, chyba Bunia nie jest do tego przystosowana, a to dopiero początek. Zabawa miała się dopiero zacząć i już z niecierpliwości przebierałam nogami – byle już minąć Opavę i wskoczyć na tą całą 11-stkę. Ciekawe czy jest naprawdę taka super?!
Jest!
Jedziemy. Nareszcie! Do Bruntalu wciąż utrzymywał się mój zachwyt nad asfaltem, ale doszedł dodatkowo szok na zastany brak ruchu. Mimo iż przemierzaliśmy jedną z głównych dróg krajowych i kilka większych miast nie zaliczyliśmy ani jednego korka czy ciągnięcia się w sznurze samochodów przeplatanych TIRami. Moglibyśmy spokojnie ustawić tempomat i się zdrzemnąć, gdyby tak się dało :). Wiem, trochę koloryzuję, ale tylko troszeczkę ;). W naszym cudownym kraju, mimo iż Święto, to tak kolorowo nie było.
Im dalej przemierzaliśmy czeską krainę, tym więcej detali wzbudzało mój podziw. Chyba mało jeszcze w życiu widziałam :). Zakręty specjalnie wyasfaltowane, aby wyeliminować możliwość poślizgu? Serio? Tak się da? Hehe. Krajobraz to był dodatkowy umilacz podróży. Zwłaszcza gdy zaczynaliśmy się zbliżać do górzystej części kraju. Od okolic Rymarova aż do Petrova nad Desnou CB sunęła i kołysała łagodnie niczym szybowiec – czułam się jakby leciała. Nic tylko rozłożyć ręce na boki, zamknąć oczy i poczuć tą wolność (a w głowie: boooorn to be wild, da dam dam) :).
Ponieważ dobrze nam poszła dotychczasowa przeprawa przez Czechy w kierunku PL granicy, zdecydowaliśmy, że zamiast prosto na Sumperk polecimy małym kółeczkiem na Jasenik drogą 44. Jeszcze nie wiedziałam co na mnie tam czeka, a zapowiedzi, jak się okazało, nie odzwierciedlały tego co pokazała rzeczywistość. Wspinaczka na szczyt nie należała do najprzyjemniejszych bo i asfalt nieco zdewastowany (ha! też się zdarzyło :)), aaaaale droga w dół….. Biedna centralka, biedna Honda, biedny Zbyhu…. Mój uścisk można było porównać z imadłem (to nie ze strachu, o nie nie, dzieliłam się jedynie swoim szczęściem ;)). Jaka jazda! A w głowie mi tylko jedno – szybciej, szybciej, szybciej :). Gdzieś już na dole Zbyszek zjechał na pobocze, odwrócił się i spytał:
– Jeszcze raz?
No BAAAAA! Nawet milion! Wcale się nie dziwie chłopakom na ścigach, że tam spędzają po pół dnia. Gdybym miała swoje moto i większe doświadczenie, to to by była moja baza na najbliższe klika dni :). Co prawda tłum na tym odcinku momentami utrudniał poruszanie we własnym tempie, ale nie można narzekać. Raczej początkujących kierowców tam się nie zastanie, a nawet jeśli ktoś jest ostrożniejszy, to nie tarasuje drogi, a robi miejsce kolegom motocyklistom.
Z Jasenika „zawróciliśmy” w kierunku 11-tki na drogę 369, aby kontynuować drogę do celu ostatecznego – Kletna, przypominam :). Mniej więcej w połowie tego odcinka w Ostróżnej znajdziecie bardzo urokliwy pagórek z wiatrakami i pięknym widokiem na miasteczko i okolice.
Akurat kwitły mlecze, więc dodatkowo mieliśmy klimat i zajawkę na leżenie w trawie i bujanie w obłokach :). Przy okazji naładowaliśmy baterie kilkoma kabanosami i dawką kofeiny w postaci Coli :). Odpowiednia dieta to podstawa przetrwania w podróży :D.
I znów granica.
Przejście w Boboszowie i tankowanko – gdzieś tam w pobliżu, do dziś nie wiem gdzie dokładnie, ale zapewne każdy okoliczny mieszkaniec doskonale wie, bo jak się okazało, to jedyna stacja benzynowa w okolicy. Kolejka jak za komuny i co? Brak Pb95. No tak, no pewnie, bo to przecież dziwne, że to najbardziej pożądane paliwo ogólnie i w zasięgu kilkunastu hektarów! Eh… No nic, Bunia musiała przełknąć jakoś te 98, a nasz portfel ten rozbój w biały dzień.
Stacja była okupowana także przez innych motocyklistów – momentami aż się roiło. Jeden, podszedł zagadać zainteresowany naszym obładowanym motocyklem i celem wyprawy. W ten sposób od słowa do słowa nakreśliła się nasza dalsza droga. Okazało się, że kolega podróżuje z Zielonej Góry i objeżdża sobie „pół świata” w jedno popołudnie. Podpytując nas dokąd zmierzamy i którędy, wyszło, że obieramy podobną trasę do tej, którą przybył nasz rozmówca jadący z zachodu. Planowaliśmy uderzyć na drogę 100 zakrętów (droga 387 z Kudowy Zdrój przez Park Narodowy Gór Stołowych), ale z tego co nam powiedział poza widokami, przyjemności z jazdy niezbyt dużo – dziury, korki i ogólnie trudny odcinek pod względem jakości oraz natężenia ruchu. Polecił nam natomiast trasę wzdłuż granicy drogą 389 w kierunku Dusznik-Zdrój i do samej Kudowy. Ponieważ zmęczenie dawało się nam już trochę we znaki wybraliśmy jego wersję i odpuściliśmy plan 100 zakrętów, czy też plan dodatkowy – Pekelne Doly. Chyba jeszcze nie wspominałam, że taka opcja też była brana pod uwagę!? Jakby ktoś nie wiedział to w Pekelnych Dolach znajduje się podziemny klub motocyklowy. Pokusa wielka, jednakże odległość jaką jeszcze byśmy musieli pokonać – duża, a pogoda wciąż niepewna. Zostawiliśmy to jako ewentualną alternatywę na drugi dzień wyjazdu – tak gdyby pogodzie się coś odwidziało z zapowiadanym deszczem.
Co do trasy na Duszniki ma jeden minus – na pewnym odcinku są dziury wielkie niczym kratery, a nasza prędkość przelotowa tam wynosiła może 20km/h o ile nie mniej. To było niczym niekończące się tortury dla Hondy jak i dla nas. Zęby prawie powybijane i amory też przeszły niezłą próbę. Niesamowite wrażenie natomiast zrobił na mnie Zieleniec – jako fanka sportów zimowych muszę się tam kiedyś wybrać.
Na rozjeździe z drogą E67 w kierunku Dusznik zdecydowaliśmy, że jednak odpuszczamy Kudowę i pomknęliśmy w przeciwnym kierunku – na Kłodzko. W Polanicy zawitaliśmy bodajże 3 razy :). Nooo tak jakoś, że niby przypadkiem ;). I jak już trafiliśmy na drogę 388 na Bystrzycę Kłodzką, dalej poszło szybko. Z Bystrzycy kawałek drogą 33 i od razu na 392. Kolejny ośrodek sportów zimowych i nie tylko – Sienna – następny punkt na mojej liście do zaliczenia zimą, a dalej wąskimi dróżkami masywu Śnieżnika, w pięknych okolicznościach fauny i flory zjechaliśmy prosto pod Biker’s Choice w Kletnie. Oczywiście muszę tu wspomnieć o sesji zdjęciowej, która odbyła się przy „stajence” z widokiem na górski raj. Tam też to kilka lat wcześniej Iż pozował do fotek.
A na miejscu – mały rekonesans odnośnie noclegu i wbijamy do słynnego klubu.
Wow! Tam naprawdę można wjechać i zaparkować motocykl! Lokal wywarł na mnie pozytywne wrażenie. Oczywiście musiałam pomacać co tylko można. No i przyszła pora na degustację wychwalanej w pewnych kręgach kuchni. Mmmmmm… Naprawdę warto. Dużo i smacznie. Nie jednego wygłodniałego motocyklistę potrafiłaby ta ilość pokonać. Co prawda żadnej większej imprezy nie zaliczyliśmy, ale grupa motocyklistów przebywających tam akurat dawała radę w nadaniu dodatkowego klimatu temu miejscu. My natomiast po posiłku udaliśmy się na zwiedzanie okolicy. Poza tym, że ogólnie to rejon Śnieżnickiego Parku Krajobrazowego i całkiem niedaleko jest do Śnieżnika jak i Czarnej Góry, to w najbliższej okolicy znajduje się kopalnia Uranu i jaskinia Niedźwiedzia oraz Park linowy. Jest co robić. Jednak my dotarliśmy nieco za późno więc jedynie wdrapaliśmy się pod wejście do kopalni i utwierdziliśmy się w przekonaniu że jest, istnieje, a do jaskini nawet nie próbowaliśmy dotrzeć, bo zapewne tak samo, jak do kopalni, już byśmy nie weszli. Szkoda, ale i tak było ciekawie. Jakby coś kolejna alternatywa na drugi dzień wyjazdu.
Obok samego lokalu znajdują się ruiny jakichś produkcyjnych budynków. Nie jest tego dużo ale nam i tak chyba z godzinę zajęło penetrowanie tamtego terenu. Wspięliśmy się nawet do jednego z betonowych silosów – że niby taka namiastka wspinaczki :). Piwko od razu smakowało jakoś bardziej ekstremalnie :).
Kolejno spacer w stronę kopalni i na przełaj z powrotem pod lokal. Pokręciliśmy się jeszcze w okolicy, powłaziliśmy tam, gdzie normalny człowiek by nie wlazł, poszliśmy nad rzeczkę, w jakieś krzaki, nad strumyk i przez las, aż w końcu tak się ściemniło, że zawitaliśmy ponownie w Biker’s Choice. Tam już ekipa rozkręcona zaczynała nocną zabawę. Na chwilę im powtórowaliśmy i udaliśmy się na spoczynek do naszego genialnego garażu.
Tak, dokładnie, do garażu, a raczej nadbudówki nad garażem. Właściwie to żałowałam, że w samym garażu się nam nie udało przenocować, bo klimat nie z tej ziemi (jeszcze zależy kogo co kręci ;)) – na każdej ścianie piętrowe łóżka w drewnie, wystrój etniczny, półmrok… Klimat niczym u Crastera z Games Of Thrones – fani pewnie wiedzą o czym mówię, a dla nie fanów – robi wrażenie :D.
No ale nasza miejscówka też dość intrygująca. W przedpokoju stoliczek i fotele, czajnik bezprzewodowy, w pokoju kilka łóżek ze świeżą pościelą (swoją drogą meeeega wygodnych), łazienka z prysznicem, ciepłą wodą (ojjj ciepłąąąą, błogosławieństwo po całym dniu jazdy i jeszcze wieczornych podchodach leśnych – prawie się biliśmy kto pierwszy, a wyjść się nie chciało no i pół łazienki pływało :)), umywalka z lustrem i wc, także cywilizacja – prawie jak burżuje :). Pilnował nas przeuroczy Golden, a raczej Goldenka, która obszczekiwała wszystko co się rusza, ale wystarczyło cmoknąć, a stawała się potulnym misiaczkiem łasym na pieszczoty.
(Tego dnia przejechaliśmy 405km.)
Piątek, 2.05.2014 r.
O poranku okazało się, że aura nam nie chce sprzyjać w dalszych wojażach. Plany alternatywne wzięły w łeb, gdy za oknem ujrzeliśmy czarne chmury, mgłę jak mleko, a nosa z powodu zimna to nawet się wystawiać nie chciało.
No ale tak czy siak do domu trzeba było jakoś wrócić. Po szybkim śniadanku w postaci resztek przekąsek, które mieliśmy w sakwach, spakowaliśmy menele i w drogę. Może gdybyśmy się obudzili później to zaliczylibyśmy kolejny wspaniały posiłek w Biker’s, ale nie było nam dane. Zresztą udało się w ten sposób wyruszyć nim dotarł deszcz nad Kletno. Gdy wyjechaliśmy na pierwszy szczyt, ledwo mogłam dojrzeć przednie koło Buni. Szybki nam tak mokły od gęstej mgły, że trzeba było jechać z otwartymi, a to znów zamrażało twarz. Ja jeszcze pół biedy, za pasażera nie muszę widzieć za dobrze i mogłam się zamknąć w kasku i schować za Zbyhem, ale Zbyhowi to wąsy poskręcało z zimna i wilgoci :D.
W sumie szkoda, że taka kiepska widoczność, ale z drugiej strony w dniu poprzednim zdążyłam uchwycić co okolica ma do zaoferowania, także bardziej przemawiało do mnie, aby jak najszybciej stamtąd uciekać. Szczerze to nawet nie wiem kiedy, co i jak, bo NIC nie było widać. Że stamtąd jakoś wyjechaliśmy i się nie zgubiliśmy to tylko zasługa Zbyha i jego znajomości tamtejszej topografii. Chooociaaażżż… Moooooże… Jednak szczęścia??? 😛 Niestety jeszcze trochę nam przyszło kulać się w tej szpetnej aurze, kiedy to kierowaliśmy się w stronę wspomnianej już stacji benzynowej na wygwizdowie. Na stacji obowiązkowo gorąca kawa na rozgrzanie. Tym razem miałam palpitacje z powodu zimna.
No i w drogę. Pozapinani na ostatni guzik wjeżdżamy do Czech. Czeska jedenastka welcome to again :D. Nagle z szarej, ponurej, tajemniczej aury, cali oroszeni i zmarznięci wjechaliśmy w słońce. Wtedy też padła decyzja, że skoro po tej stronie masywu niebo wręcz razi błękitem to jeszcze raz przejedziemy przez Jasenik – droga 369, kolejno 44 ze swymi boskimi winklami i ponownie na 11-stkę. Niestety na 369-tce trafiliśmy akurat w środek ulewy (pierwszy raz deszcz i to akurat tam :/). Nieco przemokliśmy, aaaale reszta trasy – malina! Jak się niebawem okazało, taka pogoda ma też swoje dobre strony, albo raczej powinnam napisać dobre zakończenia. Gdy wydostaliśmy się poza przełęcz oraz ścianę pasma górskiego przylegającego do granicy, doświadczyliśmy dosłownie wyjścia z mroku. Kulając się pomału ze szczytu, na pewnej wysokości mgła odpuściła! Ja cież pierdzielę – widok nieziemski, aż przystanęliśmy na sekundę żeby móc się przyjrzeć. Góry zatrzymywały brzydką pogodę po stronie Polskiej, jakby na zamówienie. No tak, w końcu najlepsza trasa powrotna to tylko przez knedlikową krainę. Z moich zakrętów niestety niewiele mogłam ponownie zaznać ale Chwała Panu, że tak to nie wyglądało do samego końca i udało się znowuż nacieszyć genialną 11-tką. Ta trasa potrafi zażegnać kryzys, bolączki i zły humor. Znów się rozpłynęłam. Istnie wiosenny krajobraz – za nami góry z ciężkimi, burzowymi chmurami (gdy tylko spoglądaliśmy przez ramię w ich kierunku, to aż przechodziły dreszcze na wspomnienie tego londyńskiego klimatu), grzmoty w tle, nad nami słonko, trel ptaków i zieloność traw i drzew, zapach igliwia i ciepły podmuch wiatru, a przed nami czarny gładki asfalt i winkle. Achhhhh….. Żyć, nie umierać! Musieliśmy, ale na-praw-dę musieliśmy się zatrzymać na chwilę, by choć trochę podelektować się tym klimatem. Jak padliśmy w trawę, a promyki zaczęły ogrzewać nasze wychłodzone wciąż kości, odpłynęliśmy. Miodzio.
Wszystko pięknie ładnie, ale nic co dobre nie trwa wiecznie, czas ucieka, trzeba było mknąć dalej. Widoki jednak jeszcze przez długi czas zachwycały swym pięknem i napawały nas zadumą. I sunęliśmy, sunęliśmy, sunęliśmy… Nie ma chyba piękniejszego uczucia, jak to porównywalne z lotem ptaka w przestworzach. To poczucie wolności, swobody, a nawet nieważkości… Zapomina się o troskach, problemach, jest tylko tu i teraz.
Przejście graniczne tym razem postanowiliśmy przejechać w Krnovie i dalej pojechać na Głubczyce. W Bruntalu odbiliśmy na 45-tkę, i ani się obejrzałam, a już Polska Wita. Przeleciało :(. 38-semka przywitała nas chyba najdłuższa prostą świata :).
Jechaliśmy i jechaliśmy. Można spokojnie wskoczyć w koleinę, puścić kierownicę i tak aż do Głubczyc czytając gazetę lub dyskutując przy kawie :D. Dalej w kierunku Kędzierzyna na Stare Koźlę, obiad w Smakoszu, Sośnicowice, Rudy i Rybnik. Całą trasę pośród pól lub lasów, przez wioski, od czasu do czasu w miastach, ogólnie bardzo przyjemnie i na luzie choć dziurawo. Do domu dojechaliśmy w jednym kawałku, szczęśliwie i od wkroczenia na czeską stronę do samego końca poza zasięgiem deszczu i złej pogody. Się nam udało się :). Co prawda nie zaszaleliśmy pod względem zwiedzania, wykonaliśmy zaledwie plan minimum (który przy zapowiadanej pogodzie i tak wyszedł ponad nasze oczekiwania), jednak pod kątem jazdy i doznań z niej wynikających uważam tą wyprawę za fascynującą. Bez zawahania poleciłabym każdemu, aby choć raz przejechał się tą trasą. Zwłaszcza jeśli nie dużym nakładem chciałoby się zasmakować jazdy, ale jazdy takiej naprawdę jazdy, po dobrych drogach (tu uwzględniam tylko CZ stronę ;)), płynnie (tu też :D), w ciekawych rejonach – POLECAM! I już tęsknie za moim fruwaniem :).
A Bunia? Dała laska rady! Nie dość, że ma ta maszyna moc, jest wygodna, ekonomiczna to bestia cierpliwa i wytrzymała :). Uwielbiam ten motocykl. Moja wielka miłość!
Podsumowując:
Drugiego dnia pokonaliśmy 359km, a w sumie na całym wyjeździe 764km.
Pogoda mogła być lepsza, ale mogła być też gorsza :). Ogólnie wyjazd należy więc uznać za udany. Zresztą, nic dziwnego… Czeska Jedenastka i Kotlina Kłodzka są przepisem na bardzo dobrze zużyte paliwo! 😉