Wyjazd ten był najzupełniej spontaniczny. Nie planowałem go ani przez chwilę – nawet nie byłem pewny, czy tego dnia ruszę motocykl :). Ale tak jakoś wyszło ;).
Około godziny 10:00 rano, w mało optymistyczny piątek trzynastego, podczas rozmowy telefonicznej z moją koleżanką Jagodą, zaproponowałem wspólną przejażdżkę na motocyklu :). Umówiliśmy się wstępnie na plus minus godzinę 12:00, a szczegóły mieliśmy dograć przez net.
Po 11:00, gdy rozmawialiśmy na gadulcu, nie ustaliliśmy w sumie nic konkretnego :). Był pomysł jazdy do miejscowości Zgon, do zamku w Chudowie i najbardziej hardkorowy – gdzieś dalej na lody, np. do Wisły :).
O 12:20 podjechałem do Ochojca, gdzie Jagoda mieszka. Była już gotowa do jazdy, więc bez marudzenia posadziliśmy tyłki na motóra i ruszyliśmy w drogę.
Ponieważ ciągle żadnych konkretów nie było, uznałem, że pojadę w stronę Wisły i najwyżej – jeśli nam się jazda znudzi – zawrócimy na dwupasmówce do domu :). Decyzja taka a nie inna, gdyż wokół Rybnika woziłem Jagodę już kilka razy i – do jasnej niespodziewanej – ile można? A poza tym przy wcześniejszych rajzach Jagoda bardzo dobrze spisywała się jako pasażerka, więc bez strachu, a wręcz z przyjemnością można było zabrać ją w dalszą trasę :).
Początek wycieczki najprzyjemniejszy nie był, gdyż spory ruch na drogach mocno ograniczał prędkość przemieszczania, a z nieba lał się całkiem konkretny żar. Ze 20 stopni w słońcu jak byk… Pierwsza połowa kwietnia… Całkiem nieźle! 🙂
Wyprzedzając sporadycznie i w miarę ostrożnie różne pojazdy dotelepaliśmy się do Żor, gdzie wmontowaliśmy się na Wiślankę. Początkowo byłem wkurzony, bo okazała się ona być w remoncie – tylko jeden czynny pas, a na nim korek, jak kolejka za komuny. No, ale jakoś przebiliśmy się przez ten odcinek do już normalnie funkcjonującej dwupasmówki, a tam – rozwinęliśmy skrzydła :). Co prawda nie przekraczałem 140km/h z racji ciągle krzywej felgi w motocyklu, ale i tak było całkiem dynamicznie :). O mało też nie przypłaciłem tego maksymalnym mandatem za prędkość, gdyż lecąc 130km/h na ograniczeniu do 70km/h, wypadliśmy prosto na pacanów z suszarką. Na szczęście zajmowali się w tym momencie kimś innym, więc legalnie przelecieliśmy koło nich setką ;).
No i tak pomykając dojechaliśmy w końcu do Skoczowa. Tam naraziłem się fotoradarowi, przelatując ciut za szybko przez skrzyżowanie na żółtym ;). Ale że fotki robił od przodu, to tylko ładnie się do niego uśmiechnąłem ;).
Od Skoczowa, już w towarzystwie coraz ładniejszych widoków, z wolna dotarliśmy do Wisły, gdzie zatrzymaliśmy się na parkingu w okolicach Rynku. I poszliśmy na te lody ;).
Łazić w takim cieple i takich strojach jednak ochoty nie mieliśmy, więc po konsumpcji trzeba było pojechać gdzieś dalej :). A tam był już Salmopol, Kubalonka, Istebna… Czyli same przyjemności! No to rura! 🙂
Na zakrętasach Salmopolu niestety trochę powstrzymywał nas jakiś burak w dużym samochodzie, którego nie miałem za bardzo jak wyprzedzić, ale mimo to całkiem ładnie w winklach polataliśmy :). Podnóżków nie przytarłem, ale pochylenia, jak na jazdę z plecaczkiem, były całkiem konkretne :). I tu wielkie brawa dla Jagody, która w ciasnych winklach nie panikowała, nie wierciła się i generalnie w żaden sposób nie utrudniała jazdy. Można było jechać bez obaw i czerpać przyjemność z zakrętów pełną piersią :).
Mnie się marzyło odnalezienie Kociego Zamku, na którym byłem kilka lat temu, jeszcze MZtką, ale za bardzo nie wiedziałem, gdzie on jest. A że nie miałem też mapy, to w Istebnej postanowiłem spróbować pojechać przez Jaworzynkę.
I tu przeżyliśmy mały szok :). Nagle trasa się urwała… Wypadliśmy na duży betonowy plac z przystankiem autobusowym, z którego nie było żadnego wyjazdu, poza drogą, którą przyjechaliśmy :). Miodzio! ;).
No to w tył zwrot i powrót do Istebnej :). A tam polecieliśmy w stronę Żywca, by kontynuować naszą dziką rajzę po górskich szczytach :). Trasa wiła się przepięknie w pofałdowanym terenie – raz pięła się stromo w górę, by za chwilę pod sporym kątem zapaść się w dół. Poezja… 😉
W Koniakowie przypomniałem sobie, że mam aparat fotograficzny. Zatrzymałem się więc na poboczu drogi, z którego rozciągał się całkiem przyzwoity widok i tam zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową :).
Zaledwie parę kilometrów dalej – sam z siebie odnalazł się Koci Zamek :). Już straciłem nadzieję na jego znalezienie, a tu proszę :).
Zatrzymaliśmy się u podnóża wzniesienia z krzyżem i dalej poszliśmy z buta. Cholernie korciło mnie, żeby wjechać tam TDMką, tak jak uczyniłem to na MZcie, ale z drugiej strony wolałem nie ryzykować gleby i problemów z powrotem do domu. Chyba się starzeję… 😉
Na Kocim zamku druga sesja zdjęciowa 🙂
Ponieważ jednak robiło się już późno – było po 15:00, powoli trzeba było myśleć o powrocie do domu. Mieliśmy jeszcze plany wieczorne na godzinę 19:00, więc wypadało do tego czasu wrócić, coś zjeść i się przebrać :P.
Na koń i w długą! 🙂 Od tego miejsca, już bez postojów, gnaliśmy do domu tak szybko, na ile tylko wzmożony ruch pozwalał. Od Żywca aż do Bielska praktycznie wyprzedzać się nie dało, ale w samym Bielsku już korki ładnie omijaliśmy środeczkiem, między samochodami :). Kilka razy tylko przy ruszaniu spod świateł poczułem, jak zaskoczona tym faktem Jagoda, kurczowo łapała się mojej kurtki, by nie wymeldować się z pokładu ;). Zawsze raczej ruszałem ostrożnie, żeby coś takiego właśnie się nie stało, więc momenty te bardzo mnie śmieszyły :P.
Po przebiciu się przez Bielsko wpadliśmy na jego obwodnicę, z której już – po małym awaryjnym hamowaniu, przy którym oczka wyszły mi na wierzch :/ – zjechaliśmy na dwupasmówkę prowadzącą do Katowic. Potem zjazd na Pszczynę i już lokalnymi drogami, z duszą na ramieniu, by nie załapać mandatu, doturlaliśmy się do Żor. Od dłuższego już czasu tyłek odmawiał mi współpracy i trochę wierciłem się siodełku, przeszkadzając tym samym Jagodzie w kontemplacji podróży :P. Jakoś nie wpadłem na pomysł, żeby po prostu zatrzymać się i rozprostować kości ;).
W Żorach włączyła mi się rezerwa w moto, ale uznałem, że zatankuję już w Rybniku. Na całej trasie paliwo było dużo droższe niż u nas, więc po co przepłacać :).
Dojazd do Rybnika, to już był pryszcz. Potem BP – spalanie 5,2l/100km :). Jak na rajzę we dwoje po górach – miodzio :D. I na koniec ostatnie 10km do Ochojca, gdzie odstawiłem Jagodę do domu – całą i zdrową :).
Podsumowując…
Było super :). Trochę w górach brakowało mi jeszcze zieleni, a tamtejsze, dziurawe drogi jak szwajcarski ser po napadzie legionu myszy, doprowadzić mogły do pasji. Na szczęście TDMce coś takiego nie było straszne…
Padło w sumie około 240km :). Czyli rekord jazdy z pasażerem został pobity ;). Nasza traska wyglądała następująco:
Co do mojej pasażerki Jagody… Śmigało się wspólnie naprawdę rewelacyjnie :). Nawet nie musiałem utwardzać tylnego zawieszenia! 😛 W zakrętach Jagoda zachowywała się prawidłowo i najzupełniej pewnie – tak głębokich winkli z pasażerem jeszcze nie przeżyłem… Aż korci, żeby pojechać we dwoje na czeską jedenastkę… Tam to już na pewno podnóżki krzesałyby iskry! 😉